środa, 22 listopada 2017

Bez zasięgu

Weekend w Beskidach okazał się nad wyraz udany, choć nie z powodów krajobrazowych. Z racji pogody oraz okoliczności krajobraz bywał widoczny jedynie z tarasu pokojowego. Natomiast cała reszta była wyjątkowa. Na nic się właściwie nie nastawiałam, poza  obserwacją. I właśnie obserwacja stosunków międzyludzkich i ich możliwych tudzież niemożliwych kombinacji wyszła obiecująco. Niektóre z tych kombinacji były przewidywalne, inne zaskoczyły. Jeden moment mi utkwił mocno, raczej kością  utkwił. Jedna z uczestniczek przeceniła siły witalne i zaległa na podłodze w pewnym momencie. Zdarza się, ani to naganne, ani brzydkie. Ot, każdemu się przydarzyć może. Kością stanęła mi reakcja pozostałych. Otóż całkiem sporo osób rzuciło się z telefonami dokumentować zdarzenie. Nikt nie próbował dziewczyny podnieść i na wygodniejsze miejsce zanieść, zainteresować się choćby, czy to aby na pewno spadek sił witalnych jest li tylko. Telefon i nagrywamy, dokumentujemy. Zgrzytnęło mi, ale i ja tyłka nie podniosłam, żeby jej pomóc. Tłumaczyłam sobie potem, że bliżej byli inni, że nie jestem jedynym sprawiedliwym i takie tam. Ale niesmak lekki do siebie mi pozostał. Mogłam się ruszyć jednak i choćby spytać, czy wszystko z nią w porządku. No trudno, muszę żyć ze świadomością, że mocno jestem niedoskonała.
Poza tym zasmakowałam w metaxie, uśmiałam się po kokardki, słowem bawiłam się nieźle. Mimo niedosytu zielonego z niebieskim, bo spotkanie raczej stacjonarne było. Inne doznania okazały się równie dobre i ciepłe. Podziwiać się też nie dało ogromu pracy, jaki gospodarze włożyli w urządzenie tego miejsca. Pani właścicielka gotowała bardzo dobrze, pierogi w jej wykonaniu to było mistrzostwo. Pan właściciel natomiast dłubał w drewnie i wszystkie sprzęty wydłubał samoręcznie, jak się dowiedzieliśmy. Stół jadalniany to był ogromny kawał dobrej roboty. Nie wiem, ile osób musiałoby go podnosić, żeby dźwignąć z miejsca. Taki antykradzieżowy ten stół był, nie do ruszenia. Mankamentem wydał mi się początkowo brak zasięgu komórkowego, okazało się jednak, że to było po prostu zbawienne. Żadnego sprawdzania wiadomości, łapania kontaktu ze światem. O tym, że wciąż istnieję dowiadywałam się z podejmowanych czynności ruchowych, a nie z facebooka. Dobrze mi było.

piątek, 17 listopada 2017

Posłanie

 Co jakiś czas ten wiersz do mnie wraca. Jak bumerang wraca w chwilach zwątpienia, pospolitości dziejowej. Wtedy mi się właśnie nadwrażliwie robi w człowieku. I rośnie potrzeba oczyszczenia z brudu świata. Wiele razy rozmawialiśmy z Leonem o twórcach różnego autoramentu i ich potrzebie zabicia odczuwanej pospolitości i wredności świata  używkami. Alkoholem, narkotykami, czymkolwiek. I tak sobie myślę, czy zacząć ćpać, czy pić? Chociaż żaden ze mnie twórca czuję, jak rośnie we świecie bańka pychy, pogardy dla innych, chciwości i nienawiści do wszystkiego, co inne. Wyspa staje się koniecznością, a nie tylko zwykłym kaprysem - przy jednoczesnym braku w możliwość jej pojawienia się nadziei.
 
 
Posłanie do nadwrażliwych Kazimierz Dąbrowski

Bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata
za niepewność wśród jego pewności 
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie innych tak, jak siebie samych
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie niepokój świata
jego bezdenną ograniczoność i pewność siebie
Bądźcie pozdrowieni
za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego brudu świata
za wasz lęk przed bezsensem istnienia
Za delikatność nie mówienia innym tego, co w nich widzicie
Bądźcie pozdrowieni
za waszą niezaradność praktyczną w zwykłym
i praktyczność w nieznanym
za wasz realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego
Bądźcie pozdrowieni
za waszą wyłączność i trwogę przed utratą bliskich
za wasze zachłanne przyjaźnie i lęk, że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami
Bądźcie pozdrowieni
za waszą twórczość i ekstazę
za nieprzystosowanie do tego co jest, a przystosowanie do tego, co być powinno
Bądźcie pozdrowieni
za wasze wielkie uzdolnienia nigdy nie wykorzystane
za to, że niepoznanie się na waszej wielkości
nie pozwoli docenić tych, co przyjdą po was
Bądźcie pozdrowieni
za to, że jesteście leczeni
zamiast leczyć innych
Bądźcie pozdrowieni
za to, że wasza niebiańska siła jest spychana i deptana
przez siłę brutalną i zwierzęcą
za to, co w was przeczutego, niewypowiedzianego, nieograniczonego
za samotność i niezwykłość waszych dróg
bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi

czwartek, 16 listopada 2017

Zaćmienie

Właśnie skończyłam czytać najnowszą książkę Kinga Śpiące królewny. Kobiety zbiorowo zapadają w sen - z którego zresztą bezpieczniej ich nie budzić - pozostając w dotychczasowym świecie ciałem li tylko i jedynie. Całą swoją kobietą przenoszą się natomiast do świata alternatywnego, choć równie rzeczywistego. Ten nowy świat nie zawiera w sobie mężczyzn, ani sztuki. Kobiety żyją bez, niektóre świetnie żyją, inne z poczuciem braku, jeszcze inne wreszcie czują się wolne. Ale nie o tym chciałam. Otóż, kiedy w świecie pierwszym kobieta umiera - najczęściej zamordowana przez mężczyzn - zamienia się w chmurę ciem i odlatuje. W świecie wtórnym po prostu znika. Rozćmienie spodobało mi się nad wyraz. Wyobraziłam sobie, że każda taka moja wewnętrzna ćma to mężczyzna przez jakiś czas obecny w moim życiu. Ojciec, brat, zięć, wnuk, kolega z równoległej klasy, przyjaciel, mąż, kochanek, ulicznik mój, sąsiad, sprzedawca ze sklepu na rogu. Różne są z nimi doświadczenia, więzi, powierzchowności i głębie. Ćmy zatem są duże i małe, kolorowe i nijakie kolorystycznie. Są takie, których obecność we mnie sprawia mi przyjemność, innych wolałabym się pozbyć już teraz, zaraz. Emocjonalne to zaćmienie, najczęściej niepotrzebnie. Jedno jest jednak pocieszające - któregoś dnia rozćmię się jak siwy dym. Jeszcze nie teraz, bo chcę trochę we świecie pojeździć z wiatrem we włosach. Popatrzeć na zielone z niebieskim z perspektywy sprawczej, nie tylko biernie uczestniczącej. Już niedługo. Plan już mam.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Najciemniej pod latarnią

Jakiś czas temu odwiedzałam znajomych, z duszą na ramieniu odwiedzałam. Dusza na ramieniu siedziała z dwóch powodów: po pierwsze miały się tam pojawić osoby mi nieznane, po drugie zawsze mam problem odwiedzając tychże znajomych, z trafieniem do nich mam problem. Mieszkają na osiedlu, które jest całkiem obce mojemu zmysłowi orientacji i zwykle się gubię. Stoję w jakimś dziwnym miejscu zazwyczaj jak rozdziawa jakaś i nie wiem, gdzie jestem. Po konsultacjach telefonicznych jestem doprowadzana z różnych miejsc. Poprzednim razem na pytanie zadane przez koleżankę przez telefon gdzie ja właściwie jestem, odpowiedziałam - zgodnie z prawdą zresztą - że pod latarnią. Tym razem lekko się spóźniałam z powodów komunikacyjnych i usłyszałam głos koleżanki w telefonie: pod którą latarnią tym razem czekasz? A ja postanowiłam się skupić i trafić sama. Ogarnęłam się, jak mogłam. Posprawdzałam mapę, skorzystałam z serwisu "jak dojadę" - testowanym niedawno w podróży do Marek - i zawzięłam się w sobie, jak Konopacka przed rzutem dyskobolem, czy czym tam rzucała. Wreszcie z ogromną satysfakcją mogłam odśpiewać przed wejściem: u drzwi twoich stoję pani! Trafiłam bowiem, z trudem i wahaniami, ale trafiłam. Z niekłamaną przyjemnością powitałam osoby mi znane, z nieśmiałością osoby mi nieznane. Ale co tam, raz kobziarzowi waltornia. Postanowiłam jednakże, na wszelki wypadek, być tego wieczoru dobrą kobietą, co też zapowiedziałam w odpowiedzi na pytające spojrzenie znajomych, kiedy pyszczydło miałam zamknięte mimo ewidentnych prowokacji. Jak oni mnie zaprezentowali, pojęcia nie mam. Jednakże w kilka drinków później jeden z nowych znajomych spytał, dlaczego właściwie jeszcze go nie obsobaczyłam i że on się właściwie czuje rozczarowany. No żesz... Powtórzyłam spokojnie, że postanowiłam być dobrą kobietą. Chyba nikt mi nie uwierzył, bo w kolejne kilka drinków później ten sam nowy znajomy z nieco większym naciskiem wyraził swoje rozczarowanie moją osobą. No i co ja poradzę, że rozczarowuję? Nie tryskam fontannami perlistego śmiechu, nie rzucam zalotnie rzęsą i nie dotykam porozumiewawczo albo co. Nie tryskam i tryskać nie będę. Cenię sobie ogromnie bliskość zbudowaną na wspólnocie ducha, muszę poznać i tyle. Wtedy jaśnieję od wewnątrz. Tu nie było jak jaśnieć, bo nie było czasu na poznawanie wspólnoty lub jej braku. Niemniej przy którymś kolejnym proteście nowego znajomego, że za mało pyskata jestem pozwoliłam Kornackiej się lekko ujawnić mówiąc, że nie lubię łatwych celów. Nie wiem, jak to zostało odebrane, pojawił się bowiem w trakcie odbierania nowy gość, z atencją witany. Z należną atencją, bo sympatyczny nad wyraz. Pośpiewano, popito, pośmiano się, ile trzeba. Nalewki zdegustowano i pochwalono. Następnym razem nowi znajomi już będą starymi znajomymi, będę zatem mogła spokojnie spuścić Kornacką ze smyczy i naprawić swój zepsuty byciem dobrą kobietą imydż. Popracuję nad nim pod jakąkolwiek latarnią.