Janek jest zafascynowany dinozaurami. Zbieramy wspólnie serię d'Agostini z ich figurkami ucząc się z załączonych książeczek o poszczególnych przedstawicielach gatunku. Niedawno przyznał mi się, że chciałby zostać paleontologiem. To mi podsunęło pomysł zorganizowania wyprawy paleontologicznej. Wyruszyliśmy w sobotnie popołudnie. Niestety, nie przygotowaliśmy się sprzętowo, musieliśmy wykorzystać to, co udało nam się wygrzebać w domu: stara drewnianą łyżkę i młoteczek. Dla rasowego paleontologa nie ma rzeczy niemożliwych, jak widać, bo Janek z zapałem dłubał łyżką, nie przejmując się zupełnie nieprofesjonalnymi narzędziami.
Postanowiliśmy zacząć od najbliższej okolicy, czyli niewielkiego palcu zabaw w pobliżu domu. Szukaliśmy znaków mogących świadczyć o obecności dinozaurów, a więc pochylonych drzew, śladów łap, zagłębień pod korzeniami. Przy okazji rozpoznawaliśmy gatunki drzew, krzewów. Znaleźliśmy nawet miejsce, gdzie mrówkolew polował na swoje ofiary (piaszczyste małe stożki piasku z dziurką w środku) i mrowisko w spróchniałym pniu. Z jednego z drzew spadały dziwne żółte cosie, ni to kwiaty, ni liście. Postanowiliśmy sprawdzić w domu, jakie to mogło być drzewo.
Kiedy już obeszliśmy cały placyk, Janek dostrzegł dużą stertę ubitej mocno ziemi. Szybko zaczęliśmy dłubać. Dość nieprofesjonalnie, co prawda. Odkryliśmy dziwny kamień, który mógł być kością jakiegoś dinozaura, ale nie udało się go nam posiadanymi narzędziami wykopać. Postanowiliśmy wrócić tam następnym razem, a skamieniałość przykryliśmy dokładnie ziemią, żeby nikt nas nie ubiegł.
W następnej górze piachu wreszcie coś znaleźliśmy! Jaja dinozaurów! Całe mnóstwo! Znaleźliśmy jajo velociraptora (to najmniejsze), tyranozaura, brontozaura (największe) i kilku innych, ale nie wszystkie potrafiliśmy rozpoznać. Zabraliśmy je do domu, żeby poszukać w książkach informacji.
Tak się zaszukaliśmy, że przeoczyliśmy porę kolacji... Kładąc się spać Janek stwierdził, że następnym razem lepiej się przygotujemy. Musimy, babciu, mieć narzędzia!
Janek spokojnie zasnął, a dla mnie atrakcje się nie skończyły, jak się okazało. Dzieciaki wróciły około 24, jak zwykle zięć mnie odprowadzał. Tak obficie się nam dyskutowało po drodze, że zaproponował pójście na piwo i kebab. Mocno był zawiedziony, że ani piwa, ani kebabu mi nie lzia. Obiecał, że nadrobimy, jak wyzdrowieję.