Moje tegoroczne urodziny były wyjątkowe. Wymyśliliśmy sobie wyjazd do Kazimierza. Mimo zimna, wiatru i braku słońca to był strzał w dziesiątkę, a nawet w jedenastkę. Mieszkaliśmy w Synagodze Beitenu, właściwie w piwnicy. Dwa małe okienka wychodziły na ulicę prowadzącą na Rynek. Kompletnie nam to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, robiło nastrój, jak diabli. Pokój miał jedną ważną zaletę - bezpośrednie wyjście. Idealne rozwiązanie dla palacza, szczególnie że wszędzie obowiązuje zakaz palenia. Również czarownic.Toteż korzystałam, ile się dało. Przy okazji obserwowałam ruch na Małym Rynku. Schody obok naszego wejścia były chyba jakimś ciągiem komunikacyjnym, bo ludzi tamtędy przechodziło mnóstwo. Z przyjemnością obserwowałam ten ruch kompletnie nie przejmując się strojem, czyli często piżamą. Zdarzyło mi się odbyć kilka konwersacji, czasem tylko wymienić uśmiechy z przechodzącymi, w tym z jednym uroczym psem.
A propos psa... Na Rynku stoi brązowy posążek psa. Pies ma wyślizgany od dotknięć nos i psi przyrząd prokreacyjny. Nie pamiętam, czego należy dotknąć, żeby mieć szczęście - ja nie dotknęłam niczego, bo mam wszystko, co do szczęścia potrzebne. Ale zrobiłam psu zdjęcie na wiecznej rzeczy pamiątkę. Że tam byłam i że było mi dobrze. Jeszcze nigdy nikt mi nie złożył w taki sposób życzeń urodzinowych, jak tym razem. Szczęście ze mnie w związku z tym unosiło się jak mgła nad jeziorem. Przez cały pobyt mi się unosiło. Tak się mi w człowieku wyluzowało, że postanowiłam się oddać rozrywce wątpliwej z punktu widzenia moralności. Mianowicie postanowiłam się utniutniać grzanym winem. Wypróbowaliśmy jakość takiego wina w dwóch chyba miejscach, aż trafiliśmy na rynkową knajpkę. W ciągu jednego posiedzenia wlałam w siebie trzy albo cztery kubki - straciłam rachubę przy drugim. Przy okazji pogawędziłam sobie z panią podającą, powiedziała mi skąd na Rynku tyle Cyganek. Otóż są w okolicy dwa klany: z Puław i z Opola Lubelskiego. Te z Puław nie mają tu prawa wstępu, podobno czasem odbywają się regularne bitwy. Z jedną z Cyganek, Reginą, zawarliśmy nawet bliższą znajomość. Chciała powróżyć, mówiłam, że sama umiem. Chciała pieniądze na bułkę, zaproponowałam, że jej kupię. W końcu poszłyśmy do sklepu, kupiłam bułki i coś tam jeszcze. Po wyjściu podziękowała mi słowami, że niby niech mnie bóg błogosławi. Nie spytałam który, ale przyznałam się, że nie wierzę w boga. Trochę pogadałyśmy, w końcu dała się namówić, żeby z nami usiąść przy stoliku. Zjadła nawet ciasteczko! Zapaliła z nami, pogadała. I co nam wygarnęła? Że jestem dobrą kobietą, szlachetną nawet. Powiedziała też, że Leon mnie bardzo kocha i że szanuje. No a co miała powiedzieć? Za tyle bułek? Potem poopowiadała o sobie, że ma cukrzycę, piękne córki, wnuki i niedobrych zięciów. Kiedy mówiła o córkach, zapalały jej się gwiazdki dumy w oczach. Kiedy mówiła o zięciach - siekiery. Podzieliłam się z nią sposobem na zięcia, czyli jagodami cisu w bigosie - mam nadzieję, że nie wzięła tego na poważnie. Jakby tego nie potraktowała, zakumplowane jesteśmy po grób. Nie sądzę, żebyśmy się spotkały akurat w Kazimierzu, ale może gdzieś kiedyś? Kto wie?
Tego samego dnia jakoś po południu poszliśmy do tej samej knajpki, na grzane wino oczywiście. Wypiliśmy tylko po jednym, co pani podająca skwitowała powiedzeniem, że czuje się rozczarowana tak małą ilością. Chyba obiecaliśmy, że wrócimy następnego dnia, ale rano tego dnia następnego pani nie było, a my już wyjeżdżaliśmy. Nic to, może jeszcze gdzieś, kiedyś...
Cały pobyt był jak przerwa w męczącej podróży, jak odpoczynek wojownika. Czułam się wyjątkowa, odchuchana, dopieszczona i zaopiekowana po kokardy. Aż głupio mi było czegoś chcieć. Tylko jedno się nie udało. Założyłam się z Leonem, że jak ja się dam przekonać do matematyki, to on leci po grzane wino. Nie poleciał, no.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz