Miał na imię Marek. W piątej czy szóstej klasie pokłóciliśmy się na śmierć i życie. Nie pamiętam już o co poszło, pewnie o jakąś bzdurę, jak to bywa w tym wieku. Przez dwa chyba lata nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Omijaliśmy się na wszystkich klasowych wycieczkach, imprezach, dyskotekach. Z czasem pewnie niechęć zbladła, ale żadne z nas nie miało odwagi pierwsze przerwać milczenia. W końcu w siódmej klasie miała być jakaś impreza. Żadne z nas nie chciało przyjść ze względu na drugie. Marek był bardzo popularny w klasie wśród dziewczyn. Wysoki już wtedy, blondyn o pięknych oczach. Bardziej "męski" od pozostałych chłopaków na pewno. Dziewczyny za nim szalały. Był przy tym sympatyczny, dowcipny i niegłupi. Wzięły mnie więc koleżanki w obroty. Nie wyobrażały sobie imprezy bez niego. Beze mnie podobno też. Dla dobra ogółu podeszłam do niego na przerwie z miną na wszelki wypadek lekceważącą nieco i powiedziałam, że czas zakończyć to idiotyczne milczenie. I podałam uczciwie powód dodając, że może mnie dalej nie zauważać, ale na imprezę niech przyjdzie. Jego reakcja przeszła moje wszelkie oczekiwania. Koleżanek obserwujących nas również. Marek pocałował mnie w rękę (piętnastolatek piętnastolatkę!) i powiedział, że już dawno chciał mnie przeprosić, ale nie wiedział, jak to zrobić. I tak to się zaczęło. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, jakbyśmy chcieli nagadać się za te lata milczenia. Nauczył mnie słuchania muzyki. Okazał się świetnym kumplem. Przede wszystkim był opiekuńczy. I nie mówię o noszeniu plecaka z książkami. Kiedyś odprowadził mnie na religię, która wtedy (i słusznie) odbywała się w kościele. Po wyjściu okazało się, że czeka na mnie w deszczu mokry, zasmarkany. Nie chciał, żebym sama wracała do domu, bo było już ciemno. To było strasznie ciepłe. Bardzo zresztą niewinne. Były pierwsze niewinne pocałunki. Obydwoje nie mieliśmy jeszcze pojęcia, jak to się robi. Któregoś dnia mieliśmy pójść do jakiegoś teatru, rozchorowałam się. Leżałam w łóżku, a on siedział przy mnie. Przynosił mi herbatę, poprawiał koc. Niby zwykłe gesty, ale dla mnie to było coś zupełnie nieznanego. I żadnych erotycznych podtekstów. Serdeczna, ciepła znajomość. Trwało to cały rok i budziło zazdrość wszystkich koleżanek, bo rzeczywiście było inne, było czego zazdrościć. Prawie wszędzie chodziliśmy razem. Snuliśmy młodzieńcze plany, dopingowaliśmy się wzajemnie. Nigdy się nie kłóciliśmy. Było cudnie. Po wakacjach Marek się przeprowadził. W nowym miejscu wpadł w kiepskie towarzystwo. I tak jakoś się to skończyło. Wszystkie wspomnienia z nim związane są bardzo miłe. Marku, mam nadzieję, ze jesteś wciąz szczęsliwy. Ze nic się nie zmieniło. A swoją drogą... Chyba nie o takie zakończenie sporu między Markiem a mną koleżankom chodziło...
Ten tekst pisałam cztery lata temu. Nie przypuszczałam, że karma/fatum/ananke/los (właściwe podkreślić) sprawi niespodziankę.
Skład osobowy: Barrett, Gilmour, Waters - tak zapamiętałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz