I przybyła baba na doroczny jarmark w ogrodzie Pańskim, wór wielki na plecach dźwigając z trudem babskim. A mienił się wór ów i iskrzył, i kształt zmieniał, jakby coś żywego w nim siedziało. I zasiadła baba na straganie wolnym, opłatę należną Panu wniósłszy, i targować zaczęła, jak najęta. Brać! Wybierać! Nie przebierać! Świeże, dzisiejsze, dostawa od producenta, bezpośrednio! Kupisz dwie, trzecią dorzucę gratis! A głos miała baba donośny, a dźwięczny, toteż ptaszkowie niebiescy i inne stworzenia Pańskie, co to ni orzą, ni sieją, bliżej podbiegły były z zaciekawieniem oczami, czy co tam kto miał, łypawszy. Patrzą i widzą, że baba nic z wora nie wyjmuje, ale zachwalać towaru nie przestaje. Wreszcie jeden odważny podszedł był bliżej i pyta: a co wy tam, babo, sprzedajecie, że takie niewidoczne? Zaśmiała się baba wdzięcznie postacią całą swoją babską i rzekła była: A duszyczki sprzedaję, kreaturko Pańska, duszyczki. Do wyboru, do koloru, do smaku, co kto lubi. A jak nie ma, co lubi, to polubi, co dostanie. A gdzież one duszyczki masz, babo, bo uczciwszy oczy, goły stragan jeno widać? - spytała kreaturka Pańska. A we worze, kreaturko, we worze, com go od świtu na plecach babskich dźwigała, by na jarmark Pański zdążyć - odrzekła baba pot babski z czoła palcyma zgarniając - Strudzonam wielce, to i szybko sprzedać chcę, za pół ceny, za pół grosza. A po co nam, ptaszkom niebieskim i innym takim, owe duszyczki? Cóż my z nimi robić będziemy? - gwar się podniósł niesłychany i pytania jedno za drugim leciały w stronę baby. A baba nic sobie z pytań nie robiąc perorowała dalej: patrzajcie ptaszkowie, oto duszyczka niewinna, bieluśka niczym obłoczek, nie używana wiele. Smakuje, jak lody śmietankowe w dzieciństwie. Taniuśko oddam, taniuśko. A tu duszyczka czerwoniutka, jak płomień, kształt serca ona ma i pachnie dymem z ogniska i tatarakiem. A iskrzy się, diablica, jak kowadło w kuźni iskrami sypie, Ta droższa jest, bo namiętności w niej wiele. A jak kto chętny dopłacić drugie pół grosza, dorzucę tę zgniłozieloną z zazdrości, z czarnymi igiełkami zawiści w środku. No bo kto widział namiętność bez zazdrości? Kupujcie, ptaszkowie mili, kupujcie! Gdy baba tak zachwalała towar swój, duszyczki zaczęły były z wora nieśmiało wyłazić. O, tam, na prawo, taka liryczna i eteryczna wypełzła. We fioletach cała, w pastelach. A zapach fiołków roztaczała była, jak perfuma francuska z importu. Tłum chętnych się rzucił ku niej, by nabyć i szczęściem pastelowym się cieszyć, taka ci ona cudna była. A tu, z lewej, jakaś nadęta burość się wypycha na wolność. Brzydactwo straszne, nijakie takie, bezkształtne i bez zapachu, ale puszy się, jakby pawi ogon miała. I ta nabywcę znalazła szybko, bo ważnością jakąś nadęta była, a ważność potrzebna, by się czuć. Wylazła też pomarańczowa taka, krzykliwie piszcząca, duszne ADHD prezentując. Tu się zakręciła, jak fryga, tu tupnęła, tu się nadąsała... i już ją kupili, bo taka odważna, taka zadziorna, taka medialna. Nie minęło pół godziny, a wór pusty baba miała. I wziąwszy wór w rękę babską, młynka nim wywijając, jak torebką od Gucciego, poszła baba w siną dal dusze zbierać do wora. A jak już nazbiera, nasprzedaje, naciuła, to sobie kupi nową, świeżą duszę, prosto od producenta. Z metką, nieużywaną taką. Dopiero się będzie babie działo!