niedziela, 27 lipca 2014

Parkour

Chodźmy popatrzeć, jak ludzie tańczą - zachęcała koleżanka. Nie planowałam żadnych atrakcji weekendowych, zatem czemu nie? Ludzie tańczą w Parku Sokolniki, jak się okazało. Park ma powierzchnię około 60 hektarów (cokolwiek to znaczy) i był kiedyś miejscem polowań z sokołami, stąd nazwa. Jest wielki, choć chyba nie tak jak Izmaiłowski. Centralne miejsce parku to oczywiście plac z fontanną, od placu odchodzi kilka alejek. Jedna z nich prowadzi do estrady z miejscem dla orkiestry i miejsca, gdzie "ludzie tańczą". Stoi tam fortepian z napisem: zagraj na mnie. Każdy, kto umie lub chce może podejść i grać, o ile w tym czasie nie gra orkiestra. Tym razem grała, wiele par (we wszelkich możliwych konfiguracjach: kobieta-mężczyzna, kobieta-kobieta, mężczyzna-mężczyzna) tańczyło. Usiadłyśmy na ławce, by popatrzeć. 
To dość niecodzienny widok, przynajmniej dla mnie, tańce ot tak, jako spędzanie wolnego czasu na świeżym powietrzu. Umiejętności taneczne różne, od prawie profesjonalnych do takich, którym nawet muzyka w tańcu nie przeszkadzała. Ale wszyscy się bawili! Widać było, że mają z tego mnóstwo radości. Nawet mnie jeden z panów chciał porwać do tańca! Udałam, że kompletnie nie rozumiem po rosyjsku. Znacznie większą radość sprawiało mi obserwowanie, niż uczestniczenie. Poszłyśmy coś zjeść. Chińszczyzna za 350 rubli wydała nam się stanowczo za droga, szaszłyki na ugliach za 400 też. W końcu znalazłyśmy: szaszłyk z indiejki 190 rubli, stać nas, kupujemy. Przy kasie szok! Żadna z nas nie doczytała, że owszem, 190 rubli, ale za 10 dag! No to zapłaciłyśmy około 500, bo beztrosko wzięłam sobie jeszcze grillowanego bakłażana. Za gapiostwo się płaci, ale i uśmiałyśmy się, co przecież bezcenne. Kiedy wróciłyśmy w okolice tańcujące, zabawa wciąż trwała. Tym razem jednak stanęłyśmy z boku, by jeszcze chwilę poobserwować. I znowu! Jakiś pan wyraźnie na nas kiwał zapraszająco. Na wszelki wypadek uciekłyśmy w stronę, skąd dochodziły zaproszenia do wzięcia udziału w święcie jakiejś firmy, Liza chyba. W małym namiocie odbywało się spotkanie z autorami różnych książek. Trafiłyśmy na autora książek o seksualności dzieci i młodzieży, który tłumaczył rodzicom zawiłości masturbacji młodzieńców. Koleżanka nie była zainteresowana i pociągnęła mnie w stronę innych namiocików. A tam: makijaże, fryzury, porady kosmetyczne, taniec fitness, promocja soku "Dobryj" itp. Wróciłam do namiotu z książkami. Tym razem starsza nieco pani, o ciepłych oczach opowiadała o swoim pisarstwie. Okazała się ponoć dość poczytną autorką romansów detektywistycznych. Z przyjemnością jej słuchałam. Dostałyśmy książki z dedykacją.  

Ruszyłyśmy dalej. Po lewej wspinaczkowy tor przeszkód, świetna zabawa dla dzieci i dorosłych, w głębi rosarium z 7 tysiącami krzewów, kwitnących całe lato do późnej jesieni.
Wychodząc z parku zamyśliłam się. W Polsce nie ma chyba tradycji spędzania wolnego czasu w parkach. Co prawda żaden ze znanych mi parków nie jest tak duży, stąd może brak infrastruktury podobnej tym moskiewskim. Ale to chyba i kwestia kulturowa. O ile pamiętam, tańce na Mariensztacie nie przyjęły się do końca.


Czas nie goni, zaliczamy następny park, dla równowagi nieco mniejszy - Park Gorkiego, czyli Centralny Park Kultury i Rozrywki. Jedno z najbardziej hipsterskich miejsc w Moskwie podobno. Rzeczywiście wystrój parku całkiem inny. Nawet obowiązkowa fontanna obudowana drewnianymi podestami w stylu skandynawskim. Modne knajpki z modnym fusion food. I całkiem inna publiczność, bardzo dużo młodzieży w najmodniejszych ubrankach przechadzającej się nonszalancko po nadbrzeżnym bulwarze lub uprawiającej hipsterskie sporty: rolki, rowery miejskie z odlotowym dizajnem i takie krótkie hulajnogi na dwóch kołach, z silniczkiem - nie pamiętam nazwy tego ustrojstwa. Signum temporis, jak sądzę. Zmiana warty i środków lokomocji.
Tuż przy wyjściu zabawni chłopcy w zabawnym show.




Wróciłam zmęczona po kokardy, ale pełna wrażeń i refleksji. Wracając wciąż widziałam w myślach wirujące w dość silnym wietrze kulki styropianu z rozprutego fotela w Parku Sokolniki. Fascynujący widok.  Swingujący styropian.
A żegnał mnie Piotr I!





wtorek, 22 lipca 2014

Ballada lapidarna

Powtarzam sobie Lapidarium Kapuścińskiego. Zupełnie niespodziewanie przyszło skojarzenie z Balladą o trzęsących się portkach Gałczyńskiego. 
Najpierw Kapuściński: Zasadniczym celem systemów autorytarnych jest zatrzymanie czasu (ponieważ bieg czasu niesie zmiany).
I Gałczyński:

Posłuchajcie, o dziatki,
bardzo ślicznej balladki:

Był sobie pewien pan,
na twarzy kwaśny i wklęsły,
miał portek z piętnaście par
(a może szesnaście)
i wszystkie mu się trzęsły:

włoży szare: jak w febrze;
włoży granatowe: też;
od ślubu: jeszcze lepsze!
marengo: wzdłuż i wszerz.

Krótko mówiąc, w którekolwiek portki
kończyny dolne wtykał,
to trzęsły mu się one
jak nie przymierzając osika.

w ten sposób, przez trzęsienie,
pan żywot miał bardzo lichy,
bo wszędzie, gdzie wszedł, zdziwienie,
a potem śmichy i chichy.

W końcu babcia czy ciocia,
już nie pamiętam kto,
powiedziała do tego pana:
"Chłopcze, ty uschniesz, bo

nad portek sprawą przedziwną
wylałeś trzy morza łez,
a znowu nie jest tak zimno,
więc spróbuj chodzić bez.

Toć są materiały urocze.
Toć są, kochanie. Toć.
Ty kup sobie jakiś szlafroczek
i w tym szlafroczku chodź;

lub od razu na zadek
kup sobie spódnic troszkę,
a na wszelki wypadek
parasolkę. I broszkę;

też innych rzeczy mnóstwo,
kociackie ochędóstwo,

rzęsy z drutu, najlony -
i już będziesz urządzony,
a wąsy sobie wyskub.
I tak wyglądasz jak biskup".

Kupił pan sobie szlafroczek,
chodził w szlafroczku roczek,
ale tylko w ciemności,
bo i szlafrok trząsł mu się cości;

a portki schowane w kredensie
też się nie zrzekły tych trzęsień;
trzęsło się całe mieszkanko,
kanapy i futryny,
bo to był dom melancho i bardzo cyko ryjny.

Tutaj się kończy ballada
o portkach się trzęsących,
z ballady morał gada,
morał następujący.

GDY WIEJE WIATR HISTORII,
LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM
ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST
TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM.

A jeśli komuś trzęsą się skrzydła? Wyrosły, bo potencjalnie on, człowiek ten, jest w duszy piękny i ludzki. Ale...  tak by się nam serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy, a tu pospolitość skrzeczy, a tu pospolitość tłoczy, włazi w usta, uszy, oczy; duch się w każdym poniewiera i chciałby się wydrzeć, skoczyć, ręce po pas w krwi ubroczyć, ramię rozpostrzeć szeroko, wielkie skrzydła porozwijać, lecieć, a nie dać się mijać; a tu pospolitość niska włazi w usta, ucho, oko... (to już Wyspiański). Poniewieram się po klasyce, jak widać. Chyba tszczyca mnie dopadła głęboka. Czas wracać do domu.

niedziela, 20 lipca 2014

Ta ostatnia niedziela...

Upalna niedziela nie zapowiadała się atrakcyjnie  koleżanka chciała pojechać ponownie na Izmaiłowski Rynok, żeby dokupić jakiś prezent. Postanowiłam namówić ją na spędzenie reszty dnia w Parku Izmaiłowskim. Bardzo chciałam zobaczyć sobór Opieki Matki Boskiej, poprzednio się nie udało. Koleżanka nie miała nic przeciwko, więc po dokonaniu zakupów poszłyśmy do parku. Tuż przy wejściu zagadnęła nas jakaś babinka o nieco kaukaskich rysach twarzy.
- Diewuszki (uwielbiam, kiedy tak do mnie tu mówią!), nie znajecie, gdie Tatary sobirajutsa?
Nieco mnie pytaniem zaskoczyła, ale zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że nie mam pojęcia. Babinka nie poprzestała na pytaniu, pociągnęła konwersację dalej: bo znajetie, mnie muż nużen. Tu nie wytrzymałam, feministyczna krew we mnie zagrała i powiedziałam babince: zacziem wam muż nużen? Eta tolka probliemy. Babinka nie dawała za wygraną. Powiedziała, że ma prawie 80 lat i jej grustna. A tak chłopa w domu będzie miała i będzie jej weselej. Grzecznie się pożegnałam i poszłyśmy dalej. W poszukiwaniu soboru, rzecz jasna. Usłyszałam zza drzew jakiś bluesik, poleciałam w stronę bluesika kurcgalopkiem.

B
Bluesik właśnie wybrzmiał do końca i na scenie pojawił się typ latynoski z gitarą. Zaczął od Besame mucho. Tuż pod sceną kołysał się w rytm muzyki jakiś dziadulek. Nieco sennie się kołysał. Kiedy zabrzmiał kubański son, ruchy dziadulka stały się gorętsze. W końcu wywijał całkiem energicznie. Dołączyły do niego dwie pary, publiczność klaskała, nuciła, kołysała się... Zabawa w stylu folk. Kubańczyk zszedł ze sceny, prowadzący ogłosił techniczeskij piereryw, toteż poszłyśmy dalej, szukać soboru oczywiście. 

 



Po drodze minęłyśmy Apollina Izmaiłowskiego - opalony na równy brąz, 
wystawiony do słońca całą powierzchnią (poza skrawkiem ciała przykrytym jaskrawymi slipami) słuchał Kubańczyka. Obok, na niewielkim jeziorze, łódki, gondole, rowery wodne i co tylko pływa. I mnóstwo ludzi. Wciąż jednak nie widać soboru.





Gdzieś z prawej usłyszałam If I were a rich man. Okazało się, że to kameralna orkiestra. Wokół sporo ludzi, głównie starszych oraz rodziny z małymi dziećmi. Orkiestra grała "zajawki", czyli zamówienia publiczności. Był Strauss, Gershwin, Glenn Miller. I były sylfidy, Gracje, baleriny! Tak się wczuwały w muzykę, że ho ho! Z boku tańczyły jeszcze dwie pary, damskie pary. Po chwili do sylfid dołączyła jeszcze jedna. Nikt, absolutnie nikt się nie śmiał, nie pukał w czoło! Panie otrzymały gromkie brawa.

Orkiestra skończyła grać, zatem my w drogę do soboru. Po kilku minutach zobaczyłyśmy koniec parku, a soboru ani śladu. Wracamy już nieco zmęczone. Postanowiłyśmy usiąść na ławce w pobliżu niewielkiej knajpki z niezła wokalistką. I oczywiście tańczącymi w kółku kobietami. Dołączył do nich jeden mężczyzna, mocno już chyba zmęczony upałem, bo nieco chwiejnie się poruszał. Obok nas na ławce przysiadły dwie babinki. Jedna z nich podśpiewywała pod nosem i podrygiwała rytmicznie. W końcu nie wytrzymała i powiedziała do koleżanki- babinki: mnie choczetsia pokaczatsia. I poszła! Weszła w kółko tańczących pań i dała czadu! Ruszała się lepiej, niż młodsze panie. Tańczyły nawet jej dłonie. Po kilku tańcach przykolebała się do ławki i przyjęła mrukliwą dezaprobatę koleżanki. My biłyśmy jej brawo z szerokimi uśmiechami. To ją ośmieliło do pogadania. Spytała skąd jesteśmy, ano z Polski. To czy wobec tego znamy angielski. Ano znamy. I... dziób miałam chyba otwarty ze zdziwienia cały czas. Otóż pani, piękną angielszczyzną, opowiedziała o swoim kilkuletnim pobycie w Anglii, o uczeniu języka angielskiego Rosjan i rosyjskiego cudzoziemców. Kobieta około 80 na pewno, a życia i koloru było w niej tyle, że obdzieliłaby kilka takich, jak ja. Cudowna kobieta, rozmowa z nią zarówno po rosyjsku, jak i po angielsku była czystą przyjemnością i okazała się znacznie ciekawsza, niż sobór. Już przy wyjściu z parku uliczny grajek chrypiał Wysockim. Przejeżdżał ze zgrzytem tramwaj, aż rozejrzałam się nerwowo, czy w pobliżu nie czai się Bułhakowska Annuszka z butelką oleju.
Reasumując: byłam zaskoczona otwartością ludzi, ich radością i jej nieskrępowanym okazywaniem. Czystością parku i jego infrastrukturą - wszystko dla ludzi: od lunaparku do Gershwina. Niewątpliwie to był jeden z najciekawszych moskiewskich dni.

piątek, 18 lipca 2014

Ad mortem defecatam

I przywlokła baba była dylemat przed oblicze Pańskie, uprzednio z najciemniejszego kąta ogrodu Pańskiego go wyciągnąwszy. I tak stanął dylemat przed obliczem Pańskim, a Pan przed dylematem stanął był, skonsternowany nieco. Albowiem pojęcia Pan nie miał był zielonego, w jakim celu baba dylemat przywlokła była Panu swemu pławiącemu się w omnipotencji i dobrobycie. A baba dłonią swą stwardniałą od prac domowych uniosła spódnic swych obfitość łono bachororodne ukazując i zagrzmiała: wybieraj, Panie!  Ja albo bachor! I dylemat urósł był przed obliczem i rozumem Pańskim, jak baba wielkanocna przed pieczeniem. Bo i baba kusi, i posiadanie bachora nęci. Zadumał się Pan głęboko, jak tylko Pan potrafi  i z dylematem w krzaki ogrodu Pańskiego się udał był na naradę. Wyszedłszy z krzaków obliczem Pańskim zajaśniał i zagrzmiał władczo, acz z pobłażliwością pewną, w samogłoskach jeno widoczną: dylemat won! A ty babo, będziesz dalej Pana swego czcić i wielbić, łonem swoim prokreacyjnie mu służyć, a bachorki w owym łonie się gnieżdżące z woli Pana, produktem ubocznym miłości Pańskiej uznasz i rodzić będziesz, aż się będzie kurzyło! A żeby do głowy babskiej ci nie przyszło wolę Pańską zmieniać i brak omnipotencji Panu swemu zarzucać, oddziały interwencyjne w klauzulę sumienia uzbrojone na świat wyślę, by woli mej broniły ad mortem defecatam! Babskiego ad mortem defecatam! I wypuściwszy zacietrzewiony oddech z płuc boskich, oddalił się Pan był do zajęć swoich pańskich.

środa, 16 lipca 2014

wtorek, 15 lipca 2014

sobota, 12 lipca 2014

Izmaiłowo

 Izmaiłowo to dzielnica Moskwy z przeróżnymi atrakcjami. Po pierwsze z dużym bazarem (tutaj nazywa się to wernisaż), na którym aż kipi od pamiątek: od babuszek po czapki z jenota. Kramy, kramy, kramy... Wielojęzyczny tłum, zachwalanie towaru w różnych językach... Oczywiście, jak zwykle w takich miejscach poczułam się zagubiona. Zmysły wróciły po wypiciu szklaneczki kwasu. Nabyłam, co miałam nabyć i ruszyłam na Izmaiłowski Kreml - wybudowany od zera kompleks rekreacyjny - miejscowy Disneyland. Cukierkowy po kokardy.

Kilka drewnianych domów i drewniana cerkiew, muzeum wódki i chyba Pałac Ślubów, bo od młodych par aż się roiło.
Po lewej: tak podobno wyglądały domy bojarów. A po prawej cerkiew.








 Młode pary przybywały takimi oto pojazdami. Srebrny był tak dłuuuuugi, że nie mieścił się chyba na żadnym zakręcie. Obok stało kilka równie długich i białych.




Nogi wchodziły mi tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, ale uparłam się dotrzeć jeszcze do parku Izmaiłowo. Park jest jednym z największych w Europie - 12 km2 powierzchni. Powstał na dawnych terenach łowieckich Romanowych. W Izmaiłowie car Aleksy eksperymentował z roślinami, posadził m.in. drzewa morwowe i bawełnę, dzieciństwo spędził tutaj Piotr I. Uroczy park, choć przy wejściu wesołe miasteczko krzyczało karuzelami i strzelnicą, a pod kawiarnianymi parasolami leciało jakieś popowate szaleństwo. Im głębiej jednak, tym spokojniej i bardziej parkowo. Czysta, szumiąca zieleń i mnóstwo kwiatów. Z przyjemnością siedziałam na ławce, póki nie pogoniły mnie komary.

czwartek, 10 lipca 2014

List z M. do M.

Piszę do Ciebie z M. Jestem tu na chwilę. Kiedyś na chwilę się spotkaliśmy, pamiętasz M.? 
Zatrzymałam ten czas we wspomnieniach o ustach cierpkich od pierwszych pocałunków. O nierozpoznanych pierwszych uniesieniach. O niespełnieniu, a przecież spełnieniu najgłębszym. Trzymaliśmy się za ręce wierząc, że mamy siebie na wieczność. Byliśmy tak mocno, młodzieńczo zadufani. Bo przecież była miłość w nas. Ta pierwsza, pamiętasz M.?
Lubiłam Twój zapach, zapach tataraku nad jeziorem. Lubiłam Twój dotyk, niecierpliwy i niepewny. Twoje ciepło i troskę. Lubiłam sny o Tobie. Wszystko w Tobie lubiłam, pamiętasz M.?
Niedawno patrzyliśmy oboje na kobietę w czerwonej bluzce myjącą okno. Może właśnie po to znów się spotkaliśmy po prawie czterdziestu latach, by spojrzeć na kobietę w czerwonej bluzce myjącą okno...

środa, 9 lipca 2014

Nowodiewiczyj Monastyr





Tym razem bardziej udana (mam nadzieję) panorama - sobór Matki Bożej Smoleńskiej, część kompleksu Nowodiewiczyj. Niżej niektóre z detali wystroju.









Najbardziej zachwyciła mnie posadzka, przypominała puzzle moich wnuków i wielkiego żółwia dźwigającego na swojej skorupie dawny świat. A gdy sobie uświadomiłam ile wieków temu stąpali po niej ludzie, dostałam gęsiej skórki.


W Pałacu Jewdokii Łopuchinej, pierwszej żony Piotra I niewiele się zachowało z dawnego wystroju: sklepienia, część podłóg i piec. Russkaja piecz z miejscem do spania dla starców i chorych. Jewdokia Łopuchina spędziła tu ostatnie lata życia, po powrocie z wygnania w klasztorze w Suzdalu.

Tak wygląda pałac z zewnątrz, dość niepozornie, jak na żonę cara, choćby w niełasce.









Przed kolejną cerkiwą, Uspieńską, panowało jakieś zamieszanie. Kiedy podeszłam bliżej okazało się, że wizytę tam składał naczelny patriarcha Rosji, Cyryl I. Nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia. Tłum ludzi, ochrona, dostojnicy prawosławni przesłaniali widok.

To ten w białej czapeczce z krzyżem, zasłonięty przez pana w garniturze.














 Wejście na teren Nowodiewiczego przez cekiew Bramną Pokrowską.

A to pchający się w oczy po wyjściu z Nowodiewiczego krajobrazik nowej Moskwy. Przerażające.







Tuż obok Monastyru znajduje się Nowodiwiczie Kładbiszcze, od 1542 r. miejsce pochówku znanych Rosjan. Nie chciałam zakłócać spokoju zmarłym robieniem zdjęć. Nie oparłam się tylko jednemu, dość niezwykłemu nagrobkowi.

To nagrobek Jurija Nikulina, rosyjskiego aktora komediowego. Poza tym wrażenie, choć negatywne, zrobił na mnie nagrobek Borysa Jelcyna. Marmurowy potworek mający w zamyśle symbolizować flagę rosyjską. Mnie przypominał rozpuszczone lody. Brr...
Cmentarz pełen był turystów różnych narodowości strzelających sobie fotki z nagrobkami sławnych zmarłych w tle. Gdyby nie roześmiani turyści, byłoby urokliwie.




niedziela, 6 lipca 2014

Włodzimierz nad Klaźmą

To była nerwowa podróż. Zmienił się kierowca i zamiast andante jechaliśmy prestissimo. Średnio mi się to podobało. Do Włodzimierza jednakże 170 km... Mimo iż szybko, jechaliśmy strasznie długo, tuż przed Włodzimierzem remontuje się most nad rzeczką szerokości podwarszawskiego Świdra. W związku z czym 5 km drogi dwupasmowej zamieniło się w jednopasmówkę (ostatnie 20 km trwało godzinę). Warto było się przemęczyć, bo Włodzimierz jest uroczy. Okres świetności miasta to XII-XIII wiek za panowania księcia Jurija Dołgorukiego i jego syna Andrieja Bogolubskiego. Jedno z miast Złotego Pierścienia Rosji, założone przez Włodzimierza Monachomacha. Teraz to dość spokojne miasteczko bez imperialnego zadęcia. Ma atmosferę, mimo obowiązkowego Lenina na cokole i równie obowiązkowego pomnika bohaterów wojny ojczyźnianej. 
Atmosfera zaczęła mi się od kota.Siedział przy wieży widokowej lekceważąc sobie całkowicie tłumy turystów chcących obejrzeć panoramę miasta. Miał uroczą mordkę z ujmującym leniwym pyszczkiem, takim bardzo kocim. Wprawił mnie w dobry nastrój od pierwszego spojrzenia. Ruszyłam wąską uliczką w dół, do Chramu św. Jerzego.




 









Chram św. Jerzego Zwycięzcy. Niepozorny, nieśmiały i milczący. Nie krzyczał świetlistymi kopułami, nie zachęcał, żeby do niego zajrzeć. Odrestaurowany w niewielkim stopniu, właściwie tylko pomalowany na biało. W środku współcześnie.





Na pierwszy rzut oka niepozorna brzydota. Nie wiem, co mnie w nim urzekło. Może odrapane ściany, nierówności posadzki? Tchnęło z niego coś ulotnego, jakieś spokojna godność. Jakby mówił: trwam. Od pani sprzedającej chramne pamiątki dostałam małą ikonkę św. Jerzego. Rozikoni mi się w domu. I dobrze.




To już sobór Uspieński, największa atrakcja Włodzimierza ze względu na znajdujące się w soborze freski malowane przez Rublowa. Zakaz robienia zdjęć oczywiście, ale znalazłam w sieci fragment Sądu Ostatecznego. Niestety, zupełnie nie oddaje istoty - mrocznej groźby i łaski.



link
Właściwie bardziej, niż Sąd Ostateczny, czy postacie świętych, zainteresowały mnie kwiaty na suficie, rublowskie kwiaty. Trudno mi określić, jakie to kwiaty. Dość prymitywna kreska, ciemne, skłaniające się ku sobie, jak postacie świętych z fresku obok. Bardziej jednakże od tych postaci ludzkie. Piękne.









 

Przed soborem pomnik Rublowa, a z drugiej strony ulicy patrzący na sobór Lenin, jak żywy.









Żegnała nas Złota Brama - dawne wejście do grodu.





 Włodzimierz to jedno z piękniejszych miast, jakie widziałam w Rosji. Spokojne, klimatyczne, przyjazne. Nie czułam się w nim przytłoczona imperialnie w żaden sposób. Żal mi było tylko szybkiego powrotu, nie pojechaliśmy do Bogolubowa, gdzie jest jeden z najstarszych zabytków Rosji - cerkiew Opieki Matki Bożej (Покрова на Нерли). Nie pojechaliśmy w obawie współwycieczkowiczów o korki powrotne. Nie pojechaliśmy też do Suzdala ze skansenem drewnianej architektury rosyjskiej. Pomyślałam, że powinnam tu wrócić.

Zrobiła pierwsze w swoim życiu zdjęcie panoramiczne. Miał to być widok osiemnastowiecznych  Sukiennic włodzimierskich. Hm.