wtorek, 24 listopada 2015

Zadomowione zło

Zło we mnie dziś wstąpiło. Nawet Kornacka stuliła uszy i milcząc przypatrywała się moim dzisiejszym poczynaniom. Otóż mam koleżankę, co to najmądrzejsza i najpiękniejsza jest. Perełki z ust jej korali sypią się co jakiś czas, co cyklicznie wprawia mnie w dobry lub zły humor. Dzisiaj wprawiło w zły. Zanosiło się na to od dawna, chyba od awantury, jaką urządziła mojemu pracowemu koledze z jakiegoś nieistotnego powodu. Awantura odbyła się przy osobach obcych. Hanka Bielicka niech się ze swoimi monologami schowa! Potem już poleciało. Komuś przez telefon tłumaczyła, że powinien dostarczyć dokumenty do określonego terminu, bo potem jej nie będzie, a przecież nikt inny tego nie zrobi. Ruszyło nas, tzn. mnie i koleżankę pokojową, lekko, ale jeszcze bez wzburzenia. Spytałam, czy chciała powiedzieć, że nikt za nią nic nie robi, kiedy jest nieobecna, czy też raczej miała na myśli to, że tylko ona może to zrobić, bo taką decyzję wymogła na szefie. Lekko się oburzyła, że niby to są jakieś insynuacje. Pewną pociechą w tym jest rozumienie i użycie przez nią we właściwym kontekście słowa "insynuacje". Z innymi słowami bowiem bywa różnie. Pozytywistyczne nastawienie do życia to według niej pozytywne nastawienie do życia, czasokresami rzuca na prawo i lewo, tudzież stwierdzeniami, że coś jest nieprofesjonalne. Ale do rzeczy. Jak wspomniałam, na burzę zbierało się od dawna. Dziś atmosfera była tak gęsta, że piłą by rżnąć trzeba, a i to bez gwarancji, że odpuści. Koleżanka rozmawiała przez telefon z klientem, którego już nie obsługuje. Przez rok bowiem walczyła, by ktoś tego klienta od niej przejął. Przejęłam z początkiem listopada, bez problemów. I otóż rozmawiając z klientem i szczebiocząc uroczo wyraziła się była, że już nie obsługuje klienta owego, że oczywiście zawsze będzie służyć radą, wsparciem, cholera wiem, czym jeszcze, ale klient został jej odebrany. Po czym z wdziękiem przekazała kontakt do mnie. Klient zadzwonił, sprawę załatwiłam. Popatrzyłyśmy z koleżanką pokojową na siebie wzrokiem zranionych saren, ale zmilczałyśmy. Poszłam nawet zapalić, żeby nie przyszło mi do głowy pysknąć, bo czułam, że gruczoł jadowy otwiera mi się, jak Brama Brandemburska przed Rosjanami. Odetchnęłam świeżym powietrzem, zapaliłam i wróciłam. Wtedy  przyszedł kolega pracowy zrobić coś przy moim komputerze. Mój bowiem komputer był jakiś czas temu ustawiony do zrobienia tego, co trzeba co jakiś czas robić. Żeby to móc robić został podłączony do drukarki atramentowej, jedynej w wydziale naszym, takiej do zadań specjalnych. Komputer, nie kolega. No i właśnie zadanie specjalne kolega był zmuszony wykonać. Zasiadłam sobie zatem w fotelu, jak panisko, przekazałam sprzęt w kolegi ręce uprzednio przełączywszy drukarkę atramentową na domyślną. Kolega wysłał do druku, co wysłać miał. I nic. Drukarka ani drgnęła. Koleżanka spytała, czy przełączyłam drukarkę. Spojrzałam na nią pytająco, prychnęła i na tym koniec dialogu. Zajęła się zamawianiem zastawy stołowej przez internet. Kolega sapnął i wysłał do druku jeszcze raz. Znowu nic. Drukarka ani drgnie. Koleżanka zniecierpliwiona syknęła: dajcie mi 5 minut, to wam to zrobię. Nikt nie miał ochoty, by cokolwiek robiła, choć sprawa była pilna. Naszym zdaniem znacznie pilniejsza, niż zastawa stołowa. Próbowaliśmy jeszcze dwa razy, coraz ciekawsze słowa międląc w dziobach. W końcu koleżankę poderwało z fotela i ryknęła: przecież pytałam, czy podłączyłas drukarkę! A ty spojrzałaś na mnie, jak na idiotkę! W sekundę pomyślałam dwie rzeczy: faktycznie pytała, muszę zacząć nosić ciemne okulary, by mi czytać z oczu nie mogła. Co się okazało? Kiedy nie było w pokoju ani mnie, ani drugiej koleżanki informatyk na prośbę koleżanki ryczącej przełączył fizycznie kabelek do jej komputera. Nikt z nas nie miał o tym pojęcia. A ona nie raczyła poinformować. Zdążyłam zimno wycedzić: nie podnoś głosu, przełączyłam kabelek fizycznie, po czym bez trudu wydrukowaliśmy, co mieliśmy wydrukować. Wyszłam ponownie zapalić, bo gruczoły jadowe zaczynały wymykać się spod kontroli, a nie będę słownictwa nadużywać, bo nie lubię. Kolega poszedł ze mną, pogadaliśmy o motylkach i kolorze świeżo otynkowanej pobliskiej kamienicy. Sądziłam, że wzburzenie mi przeszło, ale skąd! Wchodząc do pokoju czułam mrowienie języka, swędzenie prawicy i mgła mi w oczy wstąpiła. Grzecznie, korzystając z nieobecności koleżanki pokojowej (jak się okazało nieobecność była celowa), spytałam: a z tobą to co się dzieje? Bo zachowujesz się od dłuższego czasu tak irracjonalnie, że mam ochotę cię strzelić... Koleżance natychmiast łzy z ócz popłynęły niewinne i szlochając przeprosiła. Jeśli poczułam się urażona, to ona przeprasza, bo ma trudny okres, bo oczekuje na wyniki badań kogoś bliskiego i denerwuje się i w ogóle. Zło we mnie nieco spuściło z tonu, żal mi się jej zrobiło zwyczajnie. Przytuliłam i powiedziałam: idź już do domu, bo zrobię ci krzywdę. Urlop sobie weź, zwolnienie, cokolwiek. No nie może, biedna, bo idzie na szkolenie wszechpointa. O żesz... na jakie szkolenie idziesz? No, wszechpointa. Nie wytrzymałam i śmiechem trysnęłam jadowitym. SharePointa! Ale skoro nie wiesz, co to jest i jak się nazywa, to po cholerę idziesz na szkolenie? Po czym kazałam się jej pakować i wynosić. Wróciła koleżanka pokojowa, koleżanka rycząca wyszła. Koleżanka pokojowa przekazała, że po moim wyjściu na papierosa koleżanka rycząca ryknęła z całą mocą, że ona sobie nie życzy, że przecież mówiła, że potrzebuje 5 minut, a teraz wszystko jej zniknęło z ekranu i już nie wie, gdzie co jest. Litościwie nie skomentowałam, bo i nie było czego. Niemniej jednak złe we mnie wstąpione zatarło rączki z radością: a daj jej w dziób uróżowany, a trzaśnij po wymalowanych paluszkach, a przyłóż w biuścik falujący... Wiedząc już z doświadczenia, że takie zło może we mnie siedzieć i się zadomowić nawet, postanowiłam, że jutro przed pójściem do pracy wypiję melisę. Na wszelki wypadek. Dopiero w drodze do domu mnie olśniło. Domyśliłam się wreszcie za co oberwałam. Nie za drukarkę bynajmniej. Otóż wczoraj pozwoliłam sobie obu moim koleżankom opowiedzieć dowcip: Co to jest pokolenie przejściowe? To takie, co to do pracy fizycznej już się nie nadaje, a do pracy umysłowej jeszcze nie. Dla mnie świetnie ilustrujące awanse społeczne typu: nie matura, lecz chęć szczera. Opowiedziałam bez żadnych wskazań, ale koleżanka rycząca fuknęła dziwnie. Teraz dopiero zrozumiałam, że być może się poczuła. A ja za głupie dowcipy będę obrywać seryjnie...

niedziela, 22 listopada 2015

Egzotycznie

Postanowiłam dziś otrzeć się o wielki świat, pojechałam na Chmielną. Kiedyś nazywała się Rutkowskiego, o ile pamiętam. Miała aspiracje do bycia ekskluzywną. Miała, to dobre określenie. Mimo kilku sklepów i knajpek z pretensjami do wielkoświatowości - zwykła bryndza. Szaro, brudno i smutno. Większość sklepów otwarta, ludzi niewielu. Śmieci fruwały wokół koszów, chodniki zaplute, jak w szpitalu dla gruźlików. Zniesmaczona widokiem zajrzałam do Empiku w poszukiwaniu drobiazgów podchoinkowych. Niewiele znalazłam: książkę dla Mai, kilka dzwoneczków na balkon i jedno cudo - patynę postarzającą w kolorze Old gold w paście. Będzie w sam raz do doniczek. Kupiłam też cienki, miedziany drucik jeszcze nie wiem do czego, ale na pewno się przyda. Zajrzałam też do sklepu na Nowym Świecie z duperelami, jakieś dwa tygodnie temu widziałam tam pojemniczki w miedzianym kolorze, bardzo mi potrzebne. Po wejściu do sklepu zgłupiałam chyba całkiem, bo nabywszy stopery w kolorze jadowitej zieleni wyszłam zapominając całkiem o pojemniczkach. Wracać mi się nie chciało, będę musiała przyjechać w poniedziałek po pracy. Rozochociłam się zakupowo, poszłam do C & A. Wybrałam dla siebie świąteczną piżamkę - flanelowe spodnie w świąteczną kratkę, wiązane na czerwoną kokardkę i czerwoną bluzę. I już teraz myślę, jak cudnie będzie zasiąść świątecznie przed kominkiem w takiej piżamce, ciepłych skarpetach w koty i kubkiem herbaty z cytryną!
Po powrocie zabrałam się za doniczki. Jedną już jakiś czas temu włożyłam w indyjską torebkę, którą dostałam od koleżanki. Druga wyglądała stanowczo za mało egzotycznie. No to wygląda bardziej. Bardzo bardziej. Posmarowałam ją pastą Old gold, poprzyklejałam jakieś świecidełka, obwiązałam wstążeczką... Zaczynam podejrzewać, że coś ze mną jest nie do końca w porządku... Zamiast zająć się poważnymi sprawami, spędzam czas nad pierdołami. Toż przecież takie doniczki, kinkieciki, pierdółki to marność nad marnościami. A tu tempus fugit, jak głupi! Ale... jak już musi, to lepiej niech fugit egzotycznie... Zawsze to ciekawiej, niż tak bez wyrazu, nijako. W takiej scenerii wzięłam się za czytanie odkładanej przez czas jakiś Księgi czynów Melika Daniszmenda, założyciela tureckiej dynastii Daniszmendów. Quot libros, quam breve tempus, ot co.

sobota, 21 listopada 2015

Ulicznik

Naprawiłam szkody górnicze na ścianie. Pomalowałam, co miałam pomalować. Oddałam się słodkiemu dolce far niente przy kominku. W nowych skarpetkach, których nie potrafiłam sobie odmówić!

Włączyłam sobie maraton Mayalla i myślałam o moim uliczniku. Zwróciłam na niego uwagę chyba rok temu. Siedział zawsze w tym samym miejscu, przy przystanku na Nowym Świecie. Urzekł mnie jego profil. Na głowie miał filcową czapeczkę, chyba fioletową. Taki fason krasnoludzki. Wyglądał w tym, jak Sabała. Pykał zresztą jakąś fajkę... Siaduje zawsze w witrynie sklepu i rysuje plakaciki o różnej treści. Kiedy pojawił się napis Blues Brothers dusza mi się do ulicznika uśmiechnęła. Kilka tygodni temu szperał w koszu szukając papierosa. Wyciągnęłam paczkę i poczęstowałam swoimi. Nie lubię patrzeć na grzebiących. Przyjął i podziękował, ale inaczej, niż typowy ulicznik. Nie było w tym podziękowaniu nic z uniżoności, wstydu, zażenowania. Ot, po prostu przyjął, jak od starej znajomej. I zaczął ze mną rozmawiać. Powiedział, że często mnie widuje w tym miejscu, pewnie jeżdżę tędy do pracy. Potwierdziłam. A wtedy zaczął mnie przekonywać, że powinnam pracować sobie w domu, coś tworzyć. Przyznałam się, że nie mam talentu do robótek, zaproponował zatem żebym wynajęła pracowników i była sobie kierowniczką. Ubawił mnie tym po kokardki, uśmiechnęłam się szeroko i powiedziałam, że na kapitalistę-wyzyskiwacza się kompletnie nie nadaję. Przyjechał mój autobus, więc z żalem pożegnałam pana ulicznika. W czasie rozmowy przyglądałam mu się bezczelnie. Fajny jest. Oczywiście przydałaby mu się kąpiel i nieco świeższe ubranie, ale poza tym  - bez zarzutu. Żaden menel, nieprzetrawionym alkoholem też od niego nie jechało. Wyrażał się ładnie po polsku, mówił takim hochpolishem. Ciekawa postać. Teraz, kiedy go spotykam, ucinamy sobie krótszą lub dłuższą pogawędkę. W zależności od tego, ile czekam na autobus. Wiem już, że kiedyś robił w domu biżuterię, handlował nią na Jarmarku Dominikańskim. Pewnie dlatego namawiał mnie na pracę chałupniczą. Ostatnio spytał, jak mam na imię. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym nie odpowiedzieć. Niestety, nie doczekałam się wzajemności, bo przyjechał mój autobus. Czekam następnego razu. Aż zaczynam żałować, że autobusy kursują zbyt regularnie, bo fajne są te rozmowy. Całkiem niezły początek dnia, taka uliczna pogawędka. Całkiem.

piątek, 20 listopada 2015

Jesienny taniec śmierci

To był fascynujący pojedynek. Wyglądał na zwykłą sprzeczkę zakochanych. Ona podbiegała do niego lekko go trącając, niemal czule. Odskakiwała udając brak zainteresowania, po czym wracała jakby przypadkiem, potrząsając nim niemrawo, od niechcenia. On trzymał się dzielnie, nie okazując strachu. Niewzruszenie tkwił na swoim miejscu. Niemal bez ruchu. Nagle ona szarpnęła mocniej. Trwał dalej w pozornym bezruchu, drżał prawie niezauważalnie. Ona znów na kilka sekund straciła kompletnie zainteresowanie. Pozornie tylko. Zebrała siły i uderzyła ze zdwojonym wysiłkiem. Zakręciła nim młynka szarpiąc na wszystkie strony. Bronił się unikając jej w lansadach i piruetach. Ona niewzruszenie atakowała nie udając już, że tylko się drażni. Kąsała jego delikatne brzegi kręcąc nim jednocześnie młynka. Nie dawała za wygraną, nie odpuszczała. Szarpała z posępnym wyciem. Uparcie, bez wytchnienia. Coraz widoczniej tracił siły. Już tylko kręcił się w narzuconym przez nią rytmie. Szybciej i szybciej. Wirował straceńczo, do końca nie chcąc się poddać. Była jednak silniejsza. Jego opór słabł z każdą sekundą. Wreszcie zrezygnował z walki. Poddał się. Odleciał z nią w głąb Litewskiej w jesiennym tańcu śmierci. Listopadowy Totentanz.

niedziela, 15 listopada 2015

Prąd wędrowny

Doczekałam się. Sąsiad wreszcie znalazł czas, by zamontować moje "marokańskie" kinkiety. Wczoraj wywiercił otwory pod kołki, brudząc przy tym straszliwie. Poprosiłam, żeby jakoś zabezpieczył sypialnię przed sypiącym się ze ścian gruzem, zamontował więc na ścianie folię ochronną. Taśmą dwustronną do wykładzin ją przykleił! Oczywiście zdjęła się razem z fragmentami tynku. Mocna jest. Dziś odbył się montaż właściwy, czyli podłączanie do prądu. Miało nie być już śmiecenia, więc nie zabezpieczyłam sypialni. I to był błąd. Podczas izolowania kabli poleciało jeszcze więcej gruzu. Ściana okazała się wydmuszką, skorupki nie wytrzymały manewrów izolacyjnych i się posypało. No trudno, posprzątam. Kinkiety zaczęły wyglądać tak cudnie, że sąsiada nie objechałam nawet jednym słowem. Nawet nie mruknęłam. Czas na próbę generalną. Jeden kinkiet rozbłysnął pięknie, drugi nawet nie mrugnął. Sąsiad się zadumał, pomruczał coś pod nosem, rozmontował izolację. Oczywiście tynk znów się posypał. Sąsiad poprzytykał żarówkę do odizolowanych kabelków mówiąc, żebym się nie ważyła tak nigdy robić. Niepotrzebnie mówił. Do prądu to ja się od co najmniej 20 lat nie dotykam. Raz, właśnie przed około 20 laty się dotknęłam i wystarczy. Otóż mam w domu dwie fazy, cokolwiek to znaczy. Dla mnie oznaczało to przed laty, że jak wyłączą jedną fazę, to część urządzeń, w tym ogrzewanie, które wtedy miałam elektryczne, po prostu nie działa.. W domu małe dzieci, zimno. Wlazłam więc na drabinę i przełożyłam kabelek spod korka z fazą niedziałającą do tej działającej. Potem ktoś mi uświadomił, co zrobiłam i jak mogło się to skończyć. Wtedy solennie sobie obiecałam do prądu się więcej nie dotykać. Słowa dotrzymuję. Żadnych zatem cudów z przytykaniem żarówki do gołych kabelków nie zamierzam uskuteczniać. Sąsiad uskutecznił. Zamruczał następnie, że ktoś instalując podłączył żółto-zielony kabelek do czegoś, do czego nie powinien i że chyba był ślepy. Przyszło mi do głowy, że to mógł być po prostu daltonista. Sąsiad przestał ze mną dyskutować po takim stwierdzeniu. Zna bowiem moją tolerancję do dziwadeł przeróżnych i wie, że kłóciłabym się zażarcie o prawo do bycia elektrykiem przez daltonistę. Znów włączyliśmy bezpieczniki, kolejne włączenie światła. Nie działa.. Sąsiad wszedł na stołek i kombinował przy lewym, niedziałającym kinkiecie. Teraz ja miałam robić za latarnika i włączać światło na polecenie. Włączyłam, działają oba. Znaczy można izolować na stałe. Uparł się, żeby się upewnić, zszedł ze stołka i sam pogmerał przy włączniku. Nie działa lewy. Kazał mi włączyć - działają oba. Ki diabeł? Już chciał rozkręcać włącznik... Powstrzymałam go prosząc, żeby jeszcze raz spróbował zaizolować w jakiejś innej konfiguracji. Skoro bowiem elektryk był daltonistą, mógł być również leworęczny albo co i mógł pomylić kabelki całkiem. Albo też ten mój prąd jest jakiś wędrowny? Z pewną niechęcią, ale przychylił się sąsiad do mojej prośby i zainstalował ponownie. Zadziałało, bez względu na to, kto operował włącznikiem. Ufff... Sąsiad zaoferował się, że zalepi mi dziury w ścianie. Stanowczo odmówiłam widząc już w wyobraźni gips rozchlapany po całej sypialni. Podziękowałam grzecznie mówiąc, że ja sobie już sama zagipsuję. Co też uczynię, jak już się nacieszę widokiem kinkietów. Patrząc wzrokiem omijam dziury w ścianie i braki w tynku. I doczekać się nie mogę wieczoru, kiedy w całej marokańskiej okazałości mi będzie świecić kinkiet lewy i kinkiet prawy. Oby tylko prąd nie wywędrował w siną dal.

Po prawej kinkiet w stanie surowym, czyli zakupiona za 25 zł w Jysku latarenka do świec.Po lewej ta sama latarenka potraktowana już miedzianym lakierem samochodowym i z zamontowaną w środku oprawką.










A to finał, czyli zamontowany już na ścianie kinkiet z malowniczą dziurą i brakami w tynku. Ten lewy, sprawiający tyle problemów. Bo i dziura, i prąd wędrowny... Nie uniknę malowania.


 Tak wygląda prawy, kiedy świeci.

środa, 11 listopada 2015

Pielęgnowanie osobistej niepodległości

Tegoroczne Święto Niepodległości postanowiłam obejść szerokim łukiem. Nie tylko ze względu na pogodę. Dostaję czkawki widząc race, słysząc bogoojczyźniane przyśpiewki prawdziwych Polaków i widząc zacięte buźki jedynych słusznych patriotów. Niemniej życzę niepodległościowo, za moimi ulubionymi tkliwymi nihilistami, by każdy pielęgnował swoją wewnętrzną niepodległość i w dobie pośpiechu postawił na wolność. 
Godnie pielęgnując moją osobistą niepodległość wzięłam się za przygotowywanie mikołajkowych drobiazgów dla znajomych. Postanowiłam poeksperymentować z masą glicerynową i zrobić własne mydełka. Rozpuszczam masę glicerynową w kąpieli wodnej, dodaję zapachy. Tym razem jabłko i cynamon oraz korzenny - moje ulubione i przy okazji stanowczo świąteczne. Do foremek w kształcie gwiazdek wsypałam odrobinę suszonego kwiatu pomarańczowego i obficie cynamonu. Zalałam płynną masą glicerynową i.. już. Zważywszy, że to moje pierwsze mydełka, całkiem nieźle się prezentują.


Mydełka w foremkach, dopiero zastygają.

A te już gotowe. Całkiem, całkiem... Owinę je w kolorową folię, zawiążę kokardki i obdaruję znajomych. Zawsze lubiłam dawać własnoręczne upominki. 
Mam jeszcze formę z aniołkami, ale to już wybiórczo potraktuję, dla osób dla mnie szczególnych. Z nieco inną kompozycją zapachową - białe piżmo i suszony kwiat jaśminu. Niewinnie tak, anielsko. 




poniedziałek, 9 listopada 2015

Darmowy weekend

W listopadzie niektóre obiekty kulturalne (!) można zwiedzić za darmo. Między innymi Zamek Królewski, toteż postanowiłam się ukulturalnić darmowo, tym bardziej, że odwiedziła mnie koleżanka. Na wyżyny trzeba było się wspiąć, żeby nie pomyślała, że jakiś niekulturalny słoik ze mnie. Ukulturalniałyśmy się już zatem w sobotę na Starówce, z obrzydzeniem patrząc na Kamienne Schodki. Po renowacji przed kilku laty straciły zupełnie charakter. Teraz są bezpłciowe, bez patyny i jakiegokolwiek klimatu. Na Starówce mnóstwo cudzoziemców. A może to uchodźcy? Ci, co to prawdziwi Polacy ich nie chcą? Z jednym z cudzoziemców podzieliłam zachwyt nad dużą bańką mydlaną unoszącą się nad głowami. Potem szłyśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem aż do palmy. Nogi nam wchodziły tam, gdzie plecy tracą szlachetną nazwę. W tramwaju podsłuchałyśmy (nie dało się nie słyszeć) rozmowę młodego człowieka ze swoją żoną, partnerką? W każdym razie na pewno z matką jego dzieci, bo w rozmowie do dzieci się właśnie odniósł. Otóż tłumaczył swojej pani, że jedzie do rodziców teraz, bo jutro nie może. Z dziećmi nie pojedzie, bo ojciec powiedział, że Natalka go wk..a. Bo zła jest. Rozmówczyni zakończyła rozmowę gwałtownie, czemu się nie dziwię. Ja bym jeszcze dodatkowo strzeliła gościa po powrocie do domu. Z poleceniem przekazania ojcu owego strzału. Na moje czwarte piętro ledwo weszłyśmy, ale czekał nas wieczór przy kominku, nie miałyśmy wyjścia. Wieczór się odbył, z przyjemnością posiedziałyśmy przy białym winie i gadałyśmy.  
W niedzielę wyruszyłyśmy dość wcześnie, dołączyła do nas moja starsza córka z wnukiem. Okazało się, że na taki sam pomysł wpadło mnóstwo innych ludzi. Kolejka stała na dziedzińcu i daleko poza nim. Czekałyśmy ponad godzinę chyba. Czy było warto? Nie wiem, sal dużo, oglądania dużo, ale moja córka tak pędziła, że nie dane mi było pozamyślać się nad niektórymi eksponatami. Chyba muszę taki wypad powtórzyć już sama. 

 Udało mi się na chwilę zatrzymać nad butami. Cudo. Ależ kobiety miały kiedyś drobne stópki... W sumie to może dalej mają, ja tylko mam stópkę, jak podolski złodziej (tak mawiała moja babcia). W każdym razie butki były śliczne.





To sypialnia królewska. Malutkie to łóżeczko bardzo. Kolor szczególny, jak dla mnie skutecznie powstrzymujący przed zaśnięciem. 
Moje łóżko po wyjeździe koleżanki tak mnie zapraszało do zaśnięcia, że uległam. Dość szybko uległam. Z obopólną, mam nadzieję, przyjemnością.

wtorek, 3 listopada 2015

Ad calendam

Czy może być na coś za późno? Kiedy ktoś odchodzi do innych światów, wtedy zapóźność na cokolwiek jest oczywista. A co z taką zwykłą zapóźnością, taką prokrastynacją codzienną? Odkładam na przykład ad calendam graecas  wyjaśnienie koleżance, że moje skrzywienie się na jej widok spowodowane było nagłym skurczem mięśni twarzy, a nie jej wyglądem. No dobra, nie o taką prokrastynację mi chodzi. Odkładam oto ważną rozmowę z członkiem rodziny lub przyjacielem, bo przewiduję, jak trudna to może być rozmowa. Wyjaśniająco-wybaczająca być może, ale przebrnięcie przez wyjaśnianie bez słownych potyczek wydaje się być niemożliwe. A potyczki wydają się być nie do przebrnięcia bez uszkodzenia wrażliwej powierzchni człowieka. I co? Rany potem lizać? No to unika się, odwleka, aż staję się za późno. Nie dlatego, że ktoś umarł, odszedł albo co. Zwyczajnie przestaje to być ważne. Dla obydwu stron. Była zażylość, były emocje i pstryk... nie ma. A może udałoby się uratować przyjaźń, szacunek, cokolwiek łączyło, gdyby tylko nie odkładać, nie zostawiać na potem... Bardzo wiele lat byłam tym składnikiem zażyłości, który chcąc zachować resztki łączące (bez względu na rodzaj relacji) nie odkładał. Pchałam się z propozycjami wyjaśnienia, nie zawsze z nadzieją na naprawę. Czasem tylko po to, by zachować szacunek, również dla siebie. Z różnym efektem. Niedawno odkryłam, że nie zawsze warto. Że czasem lepiej pozwolić zapóźności zaistnieć. I ran lizać nie trzeba, i jakby w człowieku lżej. Toteż z przyjemnością oddam się w najbliższym czasie prokrastynacji przyjacielskiej. Odłożę. Rany poprzednie wyliżę do czysta. Pozwolę zabliźnić się bliźnim we mnie. Bez łamania handszpaków i po ortodromie!