wtorek, 3 stycznia 2017

Ślonskie sztelongi

Podróż dalekobieżna na Śląsk początkowo zapowiadała się fatalnie. Pominę moje przygody z zakupem biletu, prawdziwa trauma zaczęła się już po zajęciu przeze mnie miejsca w pociągu. Przy oknie sobie usiadłam, miejsce obok mnie było puste, dobrze mi było. Niestety jeszcze przed startem  uwodzicielski głos płci nieokreślonej przez pociągowy radiowęzeł poinformował, że pociąg ma 15 minut opóźnienia z powodów jakiegoś skomunikowania. Początkowo pomyślałam, że załoga konduktorska zbiorowo przyjmuje komunię i ksiądz im tę komunię sub utraque specie i długo to trwa, bo wino dobre, a przed podróżą dobrze się napić. Okazało się, że spóźniony był pociąg skądś tam i czekano na pasażerów z tego właśnie spóźnionego. No i niestety, spóźniona pasażerka usiadła na miejscu obok. No żesz... Nie żebym miała coś przeciwko ludziom, ale chyba coś przeczuwałam. Dziewczę było młode i na pierwszy rzut oka niczym się nieróżniące od innych. Już po kilku minutach okazało się, że różniące, nad wyraz różniące. Drażniło mnie wszystko, co robiła. Jak piła soczek, jak szeleściła kanapką. Jak rozmawiała przez telefon. Jak, psiakrew, moim powietrzem oddychała! Pojęcia nie mam dlaczego, bo nic złego mi nie robiła. Wszystko robiła sobie. No właśnie, może to dlatego, że na odległość leciało z niej, że ona tylko sobie, dla siebie. Podsiębierna taka była, a to mnie drażni i już. Podsiębierność mnie drażni. W Katowicach zwolniły się prawie wszystkie okoliczne miejsca. A ona siedzi. No jasna cholera! Ruszyłam się, chciałam wziąć swoją torbę. Okazało się, że dziewczę moją torbę przykryło swoim paletkiem. Zimno poprosiłam, by raczyła je zdjąć, bo mogę zrzucić. A to pani sobie przesunie - słodko, słowo daję, że słodko mi to wyszeptała. Przesunęłam. Powstrzymałam się przed przesunięciem spektakularnym, ale aż mnie korciło, żeby tak z wizgiem, żeby klucze, czy coś tam, co miała w kieszeniach, powypadały. Zaabsorbowana byłam tak bardzo panienką, że zbyt późno dałam znać, że dojeżdżam. No i wysiadłam, sierota kazańska, na pusty peron. Nikogo. Rozejrzałam się, czy aby na pewno w dobrym miejscu wysiadłam. No w dobrym. Postanowiłam poczekać jeszcze kilka minut, a potem ruszyć w poszukiwaniu powrotnej drogi. Niepotrzebnie, odebrana zostałam. Nawet dowieziona do miejsca przeznaczenia. Po drodze wyparowywałam panienkę próbując oddychać swoim własnym powietrzem. Ulga po kokardki, jak słowo daję. 
Dnia następnego musiałam znaleźć punkt Western Union. W obcym mieście, w sobotę, w dodatku sylwestrową sobotę. Odszukałam możliwe punkty w internecie, pojechaliśmy. I tu właściwie zaczyna się moje zadziwienie Śląskiem. Panie pytane o ów punkt wykazały się życzliwością po kokardki. Nie wiedziały, ale jedna z nich zadzwoniła do znajomego, bo on z Niemiec przyjeżdża, to może wiedzieć. Rozczuliły mnie tą chęcią pomocy. Pan w punkcie Western Union był miły, sympatyczny i pomocny. Ludzie na ulicach jakoś mi się wydawali życzliwie nastawieni. No zrobiło mi się dobrze w człowieku. Tyle się nasłuchałam, że goroli to się na Śląsku traktuje z buta, a tu proszę. Trochę dzięki temu odpuścił mi stres związany ze znalezieniem się na imprezie sylwestrowej w kompletnie prawie nieznanym towarzystwie. Tak mi się tylko niestety wydawało, bo za chwilę stres pojawił się jeszcze większy. Otóż we mnie, prowincjonalnej warszawskiej gęsi tkwiło przekonanie, że Śląsk to kominy, kopalnie i wszechobecny pył. Tak zapamiętałam z lat wczesnej młodości. Tymczasem pył to ja sobie sama fundowałam wychylając się przez okno z papierosem, kopalni ani komina nie widziałam ani jednego. No, może jeden komin, ale on nie dymił, znaczy nie liczył się. W dodatku pojechaliśmy do Pszczyny. Po drodze bizony i lasy. Całe mnóstwo lasów. I znowu ani jednego komina, ani jednej kopalni. Piękny park z łabądkami i gęsiami. Jedyne, co mi w parku przeszkadzało, to nadmiar kaczek. Ale nie ze względu na kaczki jako takie, ze względu na skojarzenie z obecną sytuacją polityczną, niestety. I ludzie jeszcze te kaczki karmili! Zamiast pogonić. Kaczki kaczkami, ale kopalni dalej ani jednej. Poczułam się mocno rozczarowana, bo niby co ja powiem w domu? Że na Śląsku byłam? A jak zapytają "a kopalnię widziałaś?" - to co ja powiem? No nie uwierzą. Postanowiłam się upierać przy kopalniach, szybach i kominach. Dymiących koniecznie. Niestety, cały dzień nic, zero sztuk. Na imprezę jechaliśmy już po zmroku, nawet jeśli jakieś kopalnie po drodze były, to nie zdołałam zobaczyć. Rozczarowanie we mnie rosło, jak grzyb po wybuchu jądrowym. W dodatku im bliżej miejsca imprezy, tym Kornacka coraz częściej wychylała mi się zza kołnierza pytając: to jak? uciekasz już teraz? A mówiłam Ci, że nie dasz rady, trzeba było zwiewać już z tego peronu. Do pociągu trzeba było w ogóle nie wsiadać! Postanowiłam zatem Kornacką upić. Wypiłam tyle, ile przez cały rok nie piłam. I słusznie zresztą. Chociaż bałam się niepotrzebnie. Nikt mi gorolstwa nie wytykał. Po pewnym czasie nawet przyzwyczaiłam się, że wiekowo odstaję w niewłaściwą stronę. Początkowo rozumiałam co drugie słowo, potem już co trzecie. Po kilku drinkach nie miałam problemu. No może trochę - Twin Cam i Evo mi się myliły, znaczy lata. Ale wykłady były, jeden z młodych sypał faktami, jak confetti. W efekcie z przyjemnością patrzyłam, jak fajnie ludzie się bawią. Wesoło było po kokardki.  Reakcje, zainteresowania większości obecnych były normalne, pozytywne. Fajni ludzie, fajny czas. Kornacka jednakże stała w blokach startowych, gotowa zwiać, gdzie cytryna dojrzewa. Trzymało mnie do następnego dnia, mimo wysiłków gospodarza, żeby mi poluzowało. Nie poluzowało do porannego rosołku. Ale potem było już tylko lepiej. Zaczęłam nawet dzioba otwierać konwersacyjnie. Skromnie, bo skromnie, ale zawsze. I wreszcie droga powrotna. Były szyby, kopalnie, kominy, hałdy. No wreszcie poczułam się usatysfakcjonowana! Niby po drodze też trafiały się lasy (jakże by inaczej!), ale i kopalniane widoki, i lasy przebiła normalna, ciepła obecność życzliwych ludzi. To i mnie się ciepło w człowieku zrobiło. 
Następnego dnia pojechaliśmy do Nikiszowca. Osiedle górnicze, powstałe w początkach xx wieku dla górników z szyby Poniatowski dzisiejszej kopalni Wieczorek, kiedyś Giesche. Robi wrażenie niesamowite. Zatrzymany czas, zatrzymane wspomnienia.

Gdyby nie parkujące samochody i anteny satelitarne, czas by się tu zatrzymał. 

Największe wrażenie robiły detale, dopracowane ozdóbki służące li tylko  przyjemności patrzenia.

Jeden z ajnfartów, bram wjazdowych, a właściwie przejazdowych.







Reasumując, po powrocie na telefoniczne pytanie córki, czy dobrze się bawiłam odpowiedziałam "ja", zamiast "tak". Wina ślonskich sztelongów, nic innego. Szczególnie tych pod ajnfartem.

Update:
Zapomniałam, no zapomniałam. Nie wiem, jak mogłam, bo wydarzenie dla mnie ważne było. Otóż byłam Pod Jesionami! I pierwszy raz w życiu piłam rżnięte piwo!  Oczywiście nie miałam pojęcia, co to jest. Już wiem: jasne zmieszane z ciemnym. I pan był fajny, i psa miał fajnego. Nie wiem już czy przed Jesionami, czy po byłam nad Paprocanami. I pomnik Riedla widziałam. Zobaczyłam wszystko, co chciałam zobaczyć. A nawet więcej, no.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz