Zachorowałam na prawo jazdy, toteż poszłam do lekarza. Lekarz miał stwierdzić moją przydatność do prowadzenia pojazdów mechanicznych, cokolwiek to znaczy. Nie stresowałam się jakoś mocno, bo wcześniej poczytałam na czym takie badania polegają. Wyszło mi, że to formalność. Pojechałam na drugi koniec miasta, bo tam właśnie mnie moja szkoła jazdy skierowała. Kiedy zobaczyłam kłębiący się przed pokojem przyjęć tłum, nieco zwątpiłam w sens przedsięwzięcia. Po pierwsze to był tłum, po drugie tłum w wieku późnoszkolnym raczej. Poczułam się zgrzybiałą staruszką, ale trudno - raz babie przyjemność. Okazało się, że rzeczywiście to chyba formalność, bo osobniki młode wychodziły po kilku minutach. Szybko szło i bezboleśnie. Po około półgodzinie wyłoniła się z pokoju pani doktor, z rozwianym włosem i obłędem w oczach mamrocząc, że ona na pewno wszystkich nie przyjmie dzisiaj. Kornacka aż podskoczyła z radości - no wreszcie jakiś punkt zaczepienia do czepiania się. Stanęła w blokach startowych. Długo nie musiała czekać. Pani ze szkoły jazdy, gdzie badania owe się odbywały zakomunikowała, że JEJ kursanci wchodzą poza wszelką kolejką. Młodzież się nie odzywała. Albo przyzwyczajona, albo przyczajona ze strachu. Kornacka za to sobie nie żałowała. Zażądała wyjaśnień. Pani wyjaśniła, a i owszem. Że pani doktor tu przychodzi głównie dla JEJ kursantów, a reszta szkół korzysta li tylko i jedynie grzecznościowo. Kornacka zatarła tłuste łapki i warknęła: znaczy pozostałych to tak charytatywnie pani doktor przyjmuje? No nie, ale... Młodzież wzrokiem umęczonym wyraziła aplauz dla Kornackiej, niemniej nie warknął poparciowo nikt. Robiąc kolejny przemarsz między oczekującymi pani od JEJ spytała mnie, czy bym sobie nie usiadła. No żesz... Grzecznie, acz stanowczo odmamrotałam, że dziękuję, postoję sobie, lubię sobie postać. Kiedy wreszcie weszłam do gabinetu Kornacka była już tak rozochocona, że tylko czekała okazji. Pani doktor kazała się rozebrać. Kornacka sobie nie odmówiła pytania: całkiem? Nie, do połowy - rzekła pani doktor. Osłuchała, opukała, coś zanotowała. Po czym kazała stanąć na środku, zasłonić jedno oko i czytać literki. Litościwie w przedostatnim rzędzie, nie ostatnim. Lewe oko poszło bez zająknięcia. Zasłoniłam to lewe, a prawe guzik zobaczyło. Nie widziałam nawet trzeciego rzędu, pierwszy i drugi dość mgliście. Radośnie zakomunikowałam, że nie widzę. Panią doktor chyba lekko zatchnęło, ale brnęła dalej. Niech pani założy okulary - poleciła. Próbowałam protestować, że okulary to ja mam do czytania, ale z bliska, a nie z kilku metrów. Pani założy! No to pani założyła. Znowu radośnie zawołałam, że teraz nie widzę już nic. Pani doktor coraz bardziej zatchnięta była. No widzi pani, ja w tej sytuacji to nie mogę pani tego podpisać. Kornacka złośliwie mi chichotała zza kołnierza, toteż spytałam: a właściwie dlaczego muszę widzieć każdym okiem osobno? Przecież oboma to ja widzę doskonale. I dodałam, że ja tak tylko z ciekawości pytam. Pani doktor ugięła się pod naciskiem Kornackiej i moim, podpisała "bez ograniczeń" wzdychając ciężko. Tylko na egzamin niech pani idzie bez okularów - poleciła. Jeszcze czego, muszę przecież przynajmniej instruktora widzieć, no. Wracałam do domu radosna, jak czyżyk na wiosnę. Do dziś mi nie przeszło to czyżykowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz