niedziela, 27 września 2015

Rozwód z rzeczywistością

Ostatni tydzień był jakiś dziwny. Potykałam się na prostej drodze niezliczoną ilość razy, gubiłam parasolki i inne przyrządy. Klucze nie chciały odnaleźć się w torebce. Nie słyszałam ważnych telefonów, tych zwyczajnych też zresztą nie. W pobliskim sklepie upuściłam na podłogę jogurt, duży jogurt. Rozpłaszczył się z wdziękiem i bryzgiem. Pan w kasie przyjął moje przeprosiny, ale pouczył: żeby takich wypadków uniknąć, należy brać koszyk. Łatwo powiedzieć... Kupując jogurt i mango li tylko nie sądziłam, że cokolwiek upuszczę. Za jogurt zapłaciłam oczywiście, po czym pan chcąc sprzątnąć poprosił mnie, żebym zapięła taśmę przed kasą w celu uchronienia klientów przed jogurtowym rozmazaniem. Widząc moje nieporadne próby (bo słowo daję, że próbowałam!) wyszedł zza kasy i sam zapiął, po czym wrócił do moich zakupów. Ale jak on na mnie przy tym spojrzał... Pokajałam się ponownie, żem gapa, pan wyrozumiale się uśmiechnął i pogratulował mi obywatelskiej postawy. Inni klienci podobno się tak nie zachowują, jak powiedział. Potwierdził to następnego dnia w pracy kolega, który usłyszawszy o moim sklepowym gapiostwie skomentował: trzeba było zrobić awanturę, że śliski był kubek, podłoga, cokolwiek. I zażądać odszkodowania, a co najmniej przeprosin. Sądziłam, że przygoda w sklepie wyczerpała do cna rozdziawę we mnie siedzącą. Nic bardziej mylnego. W piątek, rozmawiając w pracy z koleżanką o zamiarze zrobienia galaretki z kurczaka, uprzytomniłam sobie, że właśnie nie wyłączyłam gazu pod garnkiem z gotującym się kurczakiem! O jedenastej sobie uprzytomniłam, a gar na gazie od piątej... Pojechałam taksówką do domu, wyłączyłam i wróciłam do pracy. Postanowiłam nic już nie robić, żeby nie kusić losu. Szef był innego zdania, toteż musiałam napisać pismo, na które szef zareagował mruknięciem: hmmm... poprawimy w poniedziałek. Ogłosiłam rozwód z rzeczywistością i oddałam się zajęciu bezpiecznemu, czyli porządkowaniu dokumentów. A w sobotę powędrowałam do sklepu z własnym koszykiem, z daleka pokazując go zaprzyjaźnionemu już panu kasjerowi. Pan uśmiechnął się szeroko i uniósł kciuk w górę. Tym razem nic nie upuściłam, nie rozpłaszczyłam, nie zgubiłam. Mały zgrzyt w kasie przy liczeniu należności się nie liczy, wszyscy wiedzą, że jestem upośledzona matematycznie. Oby tylko matematycznie...

wtorek, 22 września 2015

Późna miłość z happy endem

Spotkali się w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. On z nadciśnieniem, ona z migotaniem przedsionków. Oboje w wieku mocno dojrzałym.. Spojrzeli na siebie i piorun sycylijski w nich uderzył. I nagle zrozumieli, że jego nadciśnienie to zwyczajne miłosne odurzenie, jej migotanie to trzepotanie serca spragnionego miłości. Jak oni się pokochali!  Już wiedzieli, że to, co im się przydarza, to nie chroniczny nieżyt żołądka, a owe motylki w brzuchu pojawiające się tylko u zakochanych. Tak więc ona kupuje nową bieliznę, czarną (wyszczupla!) z koronkami, a nie z milanezu koloru spranych gaci. Pończochy sobie kupuje, siwiejące włosy farbuje, każdą zmarszczkę traktuje cudownym kremem. On pręży zwiotczałe mięśnie dwugłowe ramienia i poprzeczne brzucha. Zaczyna hantlami wywijać, rezygnuje z piwa, kupuje jeansy i adidasy. Ukrywają przed dziećmi i wnukami tę swoją spóźnioną miłość, bo to wstyd jakoś przecież. Jednakże obojgu prostują się zgarbione plecy, oddech przyspiesza, krew żywiej krąży, co natychmiast zauważają sąsiedzi i znajomi. Żywiej krążąca krew wypłukuje z żył złogi cholesterolu, serce radośnie stuka we właściwym rytmie po długich spacerach, obowiązkowo z kijkami do nordic walking. Po kilku miesiącach śladu nie ma po chorobliwym nadciśnieniu i migotaniach! Zaniepokojony nagłą poprawą zdrowia staruszków dyrektor miejscowego oddziału Zakładu Ubezpieczeń Społecznych postanawia położyć kres owemu procederowi, jako że może to poważnie uszczuplić zasoby finansowe oddziału. Pisze anonimy do rodzin, ostrzega dzieci zainteresowanych przed prawdopodobnym wyzuciem z majątków. Dzieci piętnują, zabraniają wychodzenia z domu bez opieki uzasadniając ów zakaz objawami wczesnego Alzheimera. Powraca jego nadciśnienie i jej migotanie przedsionków. Dyrektor miejscowego ZUS-u zaciera ręce i przygotowuje zawiadomienia o wstrzymaniu świadczeń z powodu zgonu. I wszystko wraca na swoje miejsce.

niedziela, 20 września 2015

Esencja kasztanowca

Koniec dwóch tygodni przymusowego siedzenia w domu! Poszłam sobie w świat. I we świecie zobaczyłam takie cudo... Kasztanowiec w okolicy cerkwi na Pradze zakwitł ponownie, ale zachował prawie dojrzałe kasztany z poprzedniego, wiosennego kwitnienia. Fascynujący widok. Gapiłam się, jak gapia zwyczajna, aż jakaś rowerzystka zwróciła mi uwagę, że stoję na ścieżce rowerowej. Ano stałam, nie patrzyłam pod nogi, tylko w górę. Przy okazji podziwiania kasztanowca zachodził we mnie proces myślowy, dość intensywny, co utrudniało mi rozpoznanie otoczenia. Poszukiwałam mianowicie swojego zdania na temat Sartrowskiego "egzystencja poprzedza esencję" w odniesieniu do marksistowskiego "byt określa świadomość". Przy okazji latał po mnie, jak zwykle zresztą, Schopenhauer. Ale wracając do egzystencji... Żeby się zdefiniować, człowiek musi zaistnieć, czyli w jakimś środowisku egzystować. Z tego środowiska sobie człowiek ma czerpać, a następnie nadać swemu życiu sens. Czy rzeczywiście środowisko, w jakim się egzystuje determinuje ową esencję, jaką człowiek powinien z siebie wykrzesać? Patrzyłam na kasztanowca, jak na drzewko Porfiriusza, próbując znaleźć jakieś powiązania, prawidłowości, reguły. Krótko mówiąc szukałam odpowiedzi bez brzytwy Ockhama w ręku. I guzik. Jednocześnie kwiaty i owoce? Bez sensu. Jakiś taki... nieesencjonalny ten kasztanowiec.

wtorek, 15 września 2015

Rozruch poranny

Poranne zabawy moich kotów: statyczna Zaraza i dynamiczna Gangrena. Zaraza po skarceniu Gangreny opuszcza pole walki, a pokonana mała tryumfuje zajmując dla siebie całe moje łóżko. Codziennie rano, przy ścieleniu łóżka, odbywa się swoisty rytuał. Ja ścielę, Gangrena biega po całym łóżku polując najpierw na kołdrę, potem na koc. Na kocu odbywają się powyższe harce. Nigdy nie robi tego na niepościelonym łóżku! A potem, jak widać na załączonym obrazku...

niedziela, 13 września 2015

Bez komentarza

Poczytałam informacje z wczorajszej manifestacji przeciwko uchodźcom, pooglądałam zdjęcia z tejże manifestacji. I zrobiło mi się niesłychanie smutno. Jakże krótką jest ludzka pamięć... 
W latach 80-tych wyjechało z Polski około miliona osób, uchodźców reżimu komunistycznego. W większości były to osoby wykształcone i młode. Ile z tych emigracji było ucieczką powodowaną zagrożeniem życia? Ile względami ekonomicznymi? Można sprawdzić w statystykach. 
Zdarzały się również porwania samolotów (jedno, nieudane zresztą, w latach 70-tych sprokurował Polak mający w kieszeni kostkę trotylu), ale przecież nikt nie nazwałby tego terroryzmem - to było działanie w słusznej sprawie. 
Obóz dla uchodźców w Traiskirchen koło Wiednia przyjmował podobno około 100-200 osób z Polski dziennie. Większość wyjeżdżała do RFN lub do Austrii właśnie. Te kraje miały najbardziej liberalną politykę migracyjną wobec obywateli krajów bloku wschodniego, choć Austria była głównie miejscem przesiadkowym. W sumie w latach osiemdziesiątych do RFN wyjechało ponad 700 tysięcy obywateli polskich, do USA ponad 70 tysięcy, do Kanady 65 tysięcy, do Australii 22 tysiące, do Szwecji 17 tysięcy i mniej więcej tyle samo do Austrii. Po kilka tysięcy do Belgii, Danii, Finlandii, Norwegii, Francji, Holandii i Szwajcarii. 
Wyjeżdżali profesorowie, inżynierowie, lekarze, nauczyciele. Wyjeżdżali do obcych kulturowo państw, w wielu z nich religią dominującą był protestantyzm, a więc według katolików herezja kościolna. Jak byli postrzegani? Dość często jako dzicz, nadmiernie pijąca i awanturująca się. Tworzono specjalne ośrodki, aby pomóc emigrującym Polakom przystosować się do innych środowisk, ułatwiano naukę języka, dawano możliwości pracy. 
Bez komentarza.

sobota, 12 września 2015

Do patrzenia

Mogę patrzeć godzinami...

Dosmaczania

 Pasta z papryki (do maczania, dosmaczania, smarowania)

4 kg papryki
kilka papryczek chili (ostrożnie)
szklanka octu (dobry jest jabłkowy z Rossmanna, mój jabłkowy jeszcze nie dojrzał*)
szklanka oleju (używam tego z dodatkiem oliwy)
pół szklanki cukru
3 łyżki soli (najlepsza morska, gruba)
około szklanki przecieru pomidorowego (zależy od gęstości)
1 łyżka słodkiej papryki w proszku
czosnek (zależnie od upodobań, ja lubię dużo, więc daję 2-3 główki)

Paprykę i papryczkę chili oczyścić i zmielić w maszynce do mięsa. Obrać i drobno posiekać czosnek. Zalewa: olej, ocet i przecier do gara, dodać cukier, sól i paprykę w proszku. Do wrzącej zalewy (po ok. 10 min. gotowania) dodaj zmieloną paprykę. Gotować, aż część płynu odparuje. Ma mieć gęstość taką, żeby dało się smarować, nie polewać. Pod koniec gotowania dodać czosnek.
Tradycyjnie gorąca pasta do słoików i do góry dnem je. Smacznego.

* ocet jabłkowy:  5-6 litrowy słoik napełnić pokrojonymi jabłkami (bez gniazd nasiennych i ogonków), zalać letnią, przegotowaną wodą ze szklanką cukru i miodem. Zamknąć słoik lnianą szmatką. Odstawić na 6 tygodni w ciemne miejsce, codziennie mieszać. Po 6 tygodniach zlać przez gazę do słoja i zostawić w spokoju przez 2 tygodnie. I już.




niedziela, 6 września 2015

Pamięć

ludzie przechodzą obok pospiesznie tląca się pamięć powoli spopiela  słowa obrazy w proch obracając na lepsze na dalsze na przyszłe na diament przemija teraz lepsze gorsze nie wiadomy sens początku i kresu pomiędzy bezżyciem życiem przeżyciem odejdziesz miniesz w biegu zatrzymasz się niespiesznie posiedzisz chwilę odejdziesz w świetlnym zapamiętaniu ty też ja oni my nagle powoli bez słów niepotrzebnych

Dla Małgosi.




sobota, 5 września 2015

piątek, 4 września 2015

Podróż krótkobieżna

Dwaj napakowani kolesie rozkminiali swoje przeżycia ekstremalne. Głośno dość rozkminiali. Niemal każde zdanie zaczynało się od: "człowieku, k..., ale jazda! Potem następowały szczegóły. Szczegóły dotyczyły skoku jednego z nich na bungee, jazdy na jakimś młocie w lunaparku, wycieczki nad morze w bagażniku samochodu i wiele innych, równie ekstremalnych przeżyć. Generalnie chwalili sobie rozrywki wesołomiasteczkowe. Jeden z nich zadeklarował nawet chęć udania się do "Niemców", żeby zaliczyć rollercoaster jakiś wyjątkowy.  Rozrywkowi młodzieńcy. Podróż w związku z nieczynnym mostem Łazienkowskim trwa długo, zatem długo wysłuchiwałam rozkminiania obficie okraszonego k...mi i tym podobnymi ozdobnikami. Jeden z nich opowiadał o świeżo chyba złamanej ręce, bo drugi mu doradzał masaże: mówię ci człowieku, k..., osiągasz w kilkanaście minut to, co sam osiągniesz w dwa tygodnie. A przy Bonifacego jest taka laseczka w przychodni, że r..bym, gdybym nie poszedł tam z moją. Przy mojej nie wypadało jakoś. Ta zadeklarowana subtelność uczuć w stosunku do "mojej" rozczuliła mnie w obliczu wydźwięku całości przemowy, naprawdę rozczuliła. I doszłam do wniosku, że Kornacka tak we mnie już siedzi, że przestaję młodzież rozumieć. Oni być może po prostu wyrażają uczucia innymi słowy, niż moje pokolenie zwykło było wyrażać, a ja się czepiam. Wychodząc nie odmówiłam sobie spojrzenia w ich stronę, spodziewając się wytatuowanych, napakowanych kiboli z łysymi czaszkami ozdobionymi bliznami zdobytymi w walce. Nic podobnego! Dwaj zwyczajnie wyglądający młodzieńcy, jeden nawet brodaty, taki duży miś. Ten drugi, z ręką na temblaku nieco mniejszych rozmiarów, ale z podobnie sympatyczną mordką. Ubrani wręcz metalowo, żadnych dresików, łańcuchów, szaliczków. Ot, zwyczajni młodzieńcy. O tempora, o mores! - westchnęła we mnie Kornacka. Ja natomiast poleciałam do wnuka przyjrzeć się, czy czasem nie zaczyna brodą obrastać i wypytać, czy bawi go rollercoaster.

środa, 2 września 2015

Mus z mango

Koleżanka zrobiła wyjątkowy deser, kiedy się spotkałyśmy: mus z mango. Podała mi nawet przepis, ale oczywiście nie zapamiętałam. Siedział mi ten smak w głowie i kusił. Zrobiłam swoją wersję.
Dwa dojrzałe mango zmiksowałam. Ubiłam pianę z dwóch jajek z połową szklanki cukru trzcinowego. W 150 ml śmietanki rozpuściłam dwie płaskie łyżki żelatyny, po kilku minutach podgrzałam lekko śmietankę, aż żelatyna się całkiem rozpuściła. Masę z mango zmiksowałam z sokiem z połowy limonki, serkiem mascarpone, przestudzoną śmietaną i mieszałam lekko wlewając pianę z cukrem. Przelałam do szklanek i do lodówki. Teraz sos: pestki z 2 granatów przetarłam przez sito i... już. Gotowy mus polałam sosem z granatów, dołożyłam figlarnie listek mięty i czekoladowe wiórki. Niebo w próżni gęby, słowo daję!