sobota, 29 sierpnia 2015

Kornacka bez szans

Kilka dni temu spadł w Warszawie deszcz. Zaczęło lać tuż po moim wyjściu z autobusu, toteż przemokłam po kokardy.Sprawiło mi to nawet pewną przyjemność, to zmoknięcie. Spragniona była bowiem deszczu, jak kania dżdżu. Dżdż chętnie padał i zmókł mnie, jak wspomniałam po kokardy. Efektem jest dzisiejszy katar i ogólnie kiepskie samopoczucie. Zrobić zakupy jednakże byłam zmuszona, toteż spytałam sąsiada (co mnie podkusiło!), czy uda się ze mną w celu wspomnianym. Udał się. Szybko okazało się, że to był kiepski pomysł. Kiedy jestem "zadżdżona", chodzę, jak zombie - bez ładu i składu. Bardzo szybko spowodowałam wypadek - tuż po wejściu do sklepu. Jak ja przewróciłam koszyk tego pana, nie mam pojęcia... no ale przewróciłam. Było mi autentycznie przykro, co zaprezentowałam paszczowo i gestem. Pan uśmiał się, bo rzeczywiście sztuką było się o jego wózek potknąć, a sąsiad skomentował: no i jak ta kobieta łazi, jak nie wiem co. Chciałam warknąć, ale nie konweniowałoby to z moją postawą winowajcy, więc zdusiłam w zarodku, co mi się cisnęło. Na tym jednakże, cholera, nie koniec. Kupiłam sobie włoszczyznę i nogi kurzęce na rosół, chusteczki do nosa i do kasy. Sąsiad za mną. Przy kasie zdziwiłam się, że tak mało płacę, pani się uprzejmie uśmiechała, mnie w myślach roiły się kolosalne oszczędności (i na co ja to wydam?) i wtedy przypomniałam sobie, że nie kupiłam lodów. Doniosłam lody, a sąsiad oczywiście marudził. Po wyjściu ze sklepu spytałam go grzecznie, czemu tak marudzi. Wybąkał, że jak mężczyzna chory, to marudny. Pozwoliłam sobie nie skomentować, choć z gardła aż się stosowne wyrazy wyrywały. Zapaliłam sobie w związku z tym. Sąsiadowi poziom "maruda" wzrósł o jakiś jeden punkt. Tuż przy domu weszliśmy jeszcze do małego sklepiku po colę. Pryz okazji poczułam, że ja ten rosół muszę teraz zaraz, natychmiast. Kupiłam chiński rosołek, wiem, że paskudztwo, ale zanim ja ugotuję swój, to mnie zassie na amen. Sąsiad skomentował marudnie, że jeszcze tylko tego brakowało na mój żołądek. Niby miał rację, ale... Na szczęście pani sprzedawczyni skomplementowała moją bluzkę mówiąc, że widzi mnie w niej już drugi raz i bardzo jej się podoba. Odrzekłam zgodnie z prawdą, że mnie też i podziękowałam za bardzo potrzebne mi w kontekście sąsiada-marudy dobre słowo. I wreszcie nadeszła chwila małej satysfakcji. Po zakupy udaję się zwykle z wiklinowym koszykiem, jako i tym razem. Klucze były na samym dnie, pod zakupami, o czym nie omieszkałam poinformować radośnie sąsiada, który wyrwał do przodu. Nawet się zaśmiałam (słowo daję, że nieświadomie!), jak złoczyńca w jakimś filmie. Takie gardłowe ha ha! Bosko mi wyszło. Sąsiad jednakże nie docenił albo też wyczerpał siły, bo uśmiechnięty grzebał z anielską cierpliwością w koszyku. Tymczasem otworzyłam sobie drzwi kodem. Do czwartego piętra próbowałam sąsiada uwrażliwić na poprawność językową opowiadając mu o ostatnim wyczynie pani Pawłowicz. Otóż rzeczona pani użyła w jakimś swoim tekście zarzucającym komuś braki w wykształceniu, słowa :wziąść".  Ktoś pani napisał, że poprawna jest forma "wziąć". Pani Pawłowicz z właściwą sobie subtelnością wytłumaczyła, że ona ma rację, że może według szkoły pruszkowskiej to jest wziąć, a prawdziwie polska szkoła używa "wziąść". Tak ją w szkole uczyli i ona tak będzie pisać. A w ogóle skrócona forma jest, bo lewactwo wszystko skraca. Te wszystkie :nara", "spoko" i, jak rozumiem, "wziąć" - też skróciło. I ona protestuje. Sąsiad albo nie dosłyszał, albo nie zrozumiał, albo mu się nie chciało gadać, bo nie reagował na moje zaczepki tematem pani Pawłowicz. Dotarliśmy do domu, grzecznie podziękowałam. Zamknąwszy drzwi odetchnęłam głęboko, napawając się własnym szczęściem, nie zmąconym niczyją obecnością. Żadnego marudzenia typu "a po co to kupiłaś? a gdzie byłaś?". Koty ledwo miauknęły wyczuwając chyba mój nastrój. Głębokie, acz lewacko skrócone, westchnienie ulgi wydobyło się ze świstem z mojej lekko zainfekowanej piersi. Kornacka nie miała szans wychylić nawet czubka nosa, takie szczęście poczułam. Po kokardy!

niedziela, 23 sierpnia 2015

Zimowe powidła

Powidła śliwkowe wyszły świetne. Prawie bez cukru, więc są odpowiednio kwaskowate. Już teraz wyobrażam sobie zimowe śniadanie, niespieszne takie. Świeża bułeczka owsiana lub orkiszowa, masło i śliwkowa kropla lata. Ciepła piżama, ogień w kominku i śnieg za oknem. I bambosze z bąbelkami.. I mruczące koty na kolanach. I jak ja się rozbujam na tym fotelu po ortodromie...


Powidła śliwkowe (lub morelowe)
2 kg śliwek węgierek
1 szklanka cukru (zależy od śliwek, można mniej lub więcej)
dużo czasu

Śliwki wypestkować, pokroić na ćwiartki. Do gara i zasypać cukrem. Przykryć folią i pozostawić na noc. Rano gotować pod przykryciem, aż śliwki się rozmemłają. Odkryć i gotować około 1/2 godziny. Odstawić. Gotowanie powtórzyć następnego dnia. Jeśli są zbyt rzadkiej konsystencji odstawić i gotować jeszcze dnia następnego. Mieszać często, żeby się nie przypaliły. Gorące do słoików, słoiki odwrócić do góry dnem do wystudzenia.


środa, 19 sierpnia 2015

Dobrowolna koprolalia

Ścięło mnie z nóg. Kornacka nie zdążyła nawet otworzyć gruczołów jadowych na kierowcę, który odmówił zatrzymania się na środku mostu Poniatowskiego. Padłam wdzięcznie, jako ta lelija niebieska ustami oddawszy ostatni przed wyjściem z pracy posiłek. Na protest kierowcy wyjąkałam: uprzedzałam... i tyle. Zemdleć, nie zemdlałam, ale przed oczami mi przelecieli jeźdźcy Apokalipsy z Blues Brothers. Później zorientowałam się, że to było zwyczajnie kilku zwyrodnialców na motorach. Motory niezłe, zwyrodnialcy paskudni, bo bez tłumików. Kierowca zatrzymał się na przystanku przy Krynicznej, więc sobie wysiadłam, choć w sumie było już mi lepiej. Co zalegało, to mnie opuściło. Posiedziałam grzecznie na przystanku podziwiając nową wiatę i zastanawiając się, co też przeszkadza umieścić rozkłady jazdy od pierwszego kopa. Przytomniejąc doszłam do wniosku, że guzik by to dało, bo autobusy przez most jeżdżą i tak kapryśnie i bez rozkładu. Rześki wiaterek od wyschniętej Wisły doprowadził mnie do stanu używalności akurat w chwili, gdy podjeżdżało kolejne 188. Spojrzałam szybko na kierowcę, czy ma dobre oczy. Na wszelki wypadek spojrzałam, gdyby znów mnie miało coś opuszczać w szybkim tempie. Miał dobre oczy, więc wsiadłam. W domu zajrzałam do ulotki przy antybiotykach, których biorę jakieś ogromne ilości - normalna reakcja podobno. Mogę mieć gwałtowne wymioty, bóle żołądka i różnych innych organów, tudzież dreszcze i wysypkę. Dobrze, że choć koprolalii nie powodują, choć to akurat zapewniam sobie we własnym zakresie, dobrowolnie i z pewną przyjemnością. Jasna cholera! I tak 10 dni! Kornacka podskakuje z radości, a mnie znów mdli...

wtorek, 18 sierpnia 2015

Biedny Roderyk

Roderyk był mężczyzną niespełnionym. Imię, jak z germańskiej sagi zobowiązywało do czynów wielkich i niezwyczajnych. Tymczasem Roderyk był zwyczajny. Ożenił się późno i bogato, licząc na dostatnie życie, które należało mu się, jak psu kaganiec. Okazało się, że jednak jakoś rodzinę utrzymać musi, tym bardziej, że z czasem powiększoną o potomków. Imał się różnych zajęć, różne interesy prowadził. Nie mając jednakże zmysłu do owych interesów, więcej tracił, niż zyskiwał. Ale nic nie doskwierało mu bardziej, niż brak szacunku otoczenia. Myślał, czym by tu siebie dopieścić i myślał. I wymyślił.
Otóż kobiety spotkane w ciągu Roderykowego życia nauczyły go wiele, na poletku kobiecym czuł się zwycięzcą. Stosunkowo często się czuł, albowiem lubił tę robotę. Niekoniecznie konsumpcję. Wichry namiętności targały Roderykiem w tę i nazad, kiedy patrzył lub tylko wyobrażał sobie, że patrzy. Nie, nie porno, to zbyt oczywiste. Zaglądał na przeróżne portale internetowe, gdzie amatorki ochoczo ukazywały obszary interesujące z jego punktu widzenia. Hektary ud gładkich, ramionek toczonych i biustów różnego autoramentu, o bardziej dogłębnych wizjach nie wspominając! Nurkował w tym zbiorniku w każdej wolnej chwili, uwielbiał to po kokardy. Oficjalnie, rzecz jasna, to on pracował przy tym komputerze, jak dziki osioł jakiś, byt rodzinie zapewniając. A jaki to mąż troskliwy z niego wszystkimi otworami wyłaził... i na dom zarabia, i po babach nie biega, nic tylko zazdrościć by każdej takiego. No to sobie oglądał, czasem zagadywał, czasem nawet wdał się w wymianę kilku zdań... I tak ad mortem defecatam.
Lata leciały, a Roderyk wciąż wichrom namiętności dawał się targać w zbiornikach internetowych przeróżnych. Ślinił się coraz obficiej w miarę upływu lat, bo tych lat przybywało w przeciwieństwie do zębów. W końcu nie miało co tamować ślinotoku. Biedny, niespełniony Roderyk zaślinił się na śmierć.

piątek, 14 sierpnia 2015

Zażalenie Kornackiej na upał

Wychylać się Kornacka zaczęła już rano, w drodze do pracy. Zirytował ją brak klimatyzacji w tramwaju, jakby zapomniała, ile lat jeździła bez. Potem było już tylko gorzej. Okres urlopowy, jedni odpoczywają, pozostali ich zastępują. No to zastępuję 3 osoby, w tym koleżankę M., która jest na urlopie od dzisiaj, czyli wczoraj była w pracy i wszyscy wspólnie pomagaliśmy jej podgonić tak, by mniej więcej z czystym kontem poszła się byczyć. Bladym świtem przyszła do nas do pokoju szefowa, która jest osobą łagodną (niemal, jak ja) i wyjątkowo życzliwą. Po omówieniu spraw ważnych przeszłyśmy do omawiania tych błahych. Spytała, jak sprawy M., zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że póki co czysto. Potem może coś wpłynie. W tym momencie odezwała się moja koleżanka z pokoju, też M. Dla ułatwienia M2, powiedzmy. Wyskoczyła z tekstem, że no tak, przecież to ona wczoraj M. załatwiła z 10 spraw. Wydźwięk to miało zrozumiały dla wszystkich: gdyby nie ja, M2, to M. by z niczym nie zdążyła. Kornacka wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z szefową, ale zmilczała. M2 przeszła jednakże do ofensywy. Po moim tekście o jeździe motorem (że to fajne, że wiatr we włosach, że jak mustang i takie tam) potrząsnęła swą uroczą koafiurką i rzekła lekceważąco i z przyganą słyszalną za Bugiem: no przecież tak nie można, motorem? Też coś! Rowerem trzeba, zdrowiej to i przyjemniej. Plotła tak kilka minut, wyraźnie dając do zrozumienia, że moje ulubienie jazdy motorem to mały pikuś jest i w ogóle nie warto sobie mną głowy zawracać. Nieco spuściła z tonu, gdy szefowa przyznała, że co prawda boi się jeździć, ale sama lubi takie wyczyny. M. zmieniła wdzięcznie temat i pochwaliła się, że wczoraj czytała o "jątkach", których takie się "wylągło" zatrzęsienie, że się motory po jezdni ślizgały. Tymi "jątkami" mnie dobiła! Rzekłam poważnie, że jętki jednodniówki specjalnie się rzucają pod ślizgacze, żeby dreszczyk emocji poczuć. Inaczej by się nie rozmnażały. Samce albowiem bez adrenaliny nie produkują zapładniacza w malutkich narządach swoich. Szefowa dość szybko wyszła z pokoju, M. zaś poważnie dodała: no właśnie, jętki. Starałam się przez resztę dnia siedzieć cicho i nie otwierać pyska, bo Kornacka tylko na to czekała pobrzękując tasaczkiem. Jednakże odbierałam telefony, które u Kornackiej powodowały wzmożone pobrzękiwanie, niestety. Czułam, że stoi w blokach startowych, kanalia! Powrót do domu nieklimatyzowanym autobusem nie powinien już właściwie robić na Kornackiej żadnego wrażenia, powinna się była przyzwyczaić wszak. Nie przyzwyczaiła się, mamrotała pod nosem jakieś mało pochlebne dla komunikacji miejskiej wyrazy. Przeżyła w miarę spokojnie rajd kilku motocykli, chyba bez wspomagania "jątek" jadących, bo z rykiem straszliwym, bez poślizgu. Jakoś przeżyła kolejkę w sklepie i marudzące do wypęku klientki. Niestety, szlag ją trafił na finiszu prawie. Otwierając skrzynkę pocztową, zostawiłam klucze. Zorientowałam się mniej więcej w połowie drogi, czyli w okolicach drugiego piętra. Tego było Kornackiej za dużo. Puściła soczystą wiązkę wspomaganą obficie ruskim matom i poszła się wyżalić pisemnie. Ot, co.

niedziela, 9 sierpnia 2015

piątek, 7 sierpnia 2015

Tkliwy nihilizm w weekend

Dekalog tkliwego nihilisty

1. Ćwicz dystans. Bądź tkliwy.
2. Nie celebruj rozczarowań.
3. Nie wymagaj, staraj się oczekiwać.
4. Nie bądź uzależniony od bezradności.
5. Nie daj się przytłoczyć własnym oczekiwaniom.
6. Nie tresuj swojego stresu.
7. Daj sobie prawo do niezrozumienia.
8. Staraj się znaleźć rzeczom swoje własne miejsce.
9. Nie schlebiaj gustom, staraj się je kształtować.
10. Spiesz się powoli. Pośpiech upokarza.

Bardzo tkliwie ćwiczę dystans, bardzo.
Nad celebrowaniem rozczarowań wciąż pracuję, usilnie pracuję. Coraz częściej rozwiewają się, jak siwy dym nad Hiroszimą.
Nie wymagam i nie oczekuję - przyjmę, gdy nadejdzie, ale nie będę cierpieć, gdy nie nadejdzie.
Nie jestem uzależniona od bezradności! Bezradność mnie poraża na chwilę, po czym powoli, jak żółw ociężale ruszam do przodu.
Nie leżę, nie pachnę i nie oczekiwam - bo nie.
Stres oswajam, uczę się zostawiać go w spokoju, a on tego nie lubi i idzie w diabły.
Uwielbiam nie rozumieć! Znakomita to bowiem okazja do zgłębienia, poznania, poszperania. A ja lubię gmerać w nieznanym. Jeśli się nie poddaje gmeraniu - odpuszczam bez niechęci do niepoddającego się. Znajduję miejsca dla rzeczy i odpowiednie rzeczy staram się dawać słowo. Z różnym skutkiem.
Gustom nie schlebiam w żadnym przypadku, ani własnym, ani cudzym. Czasem wyrażam podziw, czasem dezaprobatę - wolno mi. Kształtować nie czuję się kompetentna.
I oczywiście spieszę się bardzo powoli. Przy tym staram się walczyć z powagą - ona też zabija powoli. Nie wspominając o nadęciu, zadęciu, neurozie i paru innych upiorach. Staram się nie usypiać rozumu w związku z tym, bo to nigdy nie wiadomo, kiedy taki upiór z szafy wylezie i krew spijać zacznie.
Jestem tkliwą nihilistką po same kokardy!

środa, 5 sierpnia 2015

Ekstremalne robótki ręczne



Poduszki tym razem na wyraźne zamówienie, zarówno wzór, jak i kolorystyka. Kolory całkiem nie dla mnie, niebieskiego nie znoszę. Ale robiłam z przyjemnością, pendant do pokoju kilkuletniej sympatycznej dziewczynki.




Zapasy na zimę, częściowo uwidocznione. Głód mi zimą nie grozi. Zrobiłam fasolkę, botwinkę, konfitury (wiśniowe, truskawkowe i morelowe), sos pomidorowy, sos słodko-kwaśny, przecier ogórkowy, soki. Zostało mi jeszcze odrobinę miejsca - na powidła śliwkowe i sałatkę wielowarzywną. 





Zawsze mnie bawiły ekstremalne robótki ręczne, począwszy od przetworów, a skończywszy na pracach kominkowych. Wytwory rąk moich bawią mnie podczas wytwarzania i cieszą oko po zakończeniu. Zgrabnie potrafię ominąć zmysłami niedoróbki i niedopatrzenia. Chwilowo robię nic. Jak moja kiciunia młodsza. Kiciunia starsza robi to samo w innym pomieszczeniu. Ale ja już myślę, co by tu jeszcze sprokurować...







niedziela, 2 sierpnia 2015

Ósmy grzech główny - odium

Czytam pod wieloma artykułami agresywne komentarze. Wszyscy biją na alarm: hejt (przepraszam za obcobrzmiące słowo)! Internetowa anonimowość wyzwala w ludziach agresję podobno. Tymczasem przyzwolenie na agresję, zarówno słowną, jak i czynną istnieje przede wszystkim w świecie realnym. Niedawno czytałam o bójce nastolatek w tramwaju, wczoraj czy przedwczoraj o pobiciu jakiegoś mężczyzny przez nastolatki. Winne podobno gimnazja! Prasa doniosła o skandalicznym zachowaniu kibiców albańskich podczas jakiegoś meczu. Oburzające! Nasi kibice nie pozwoliliby sobie na taką eksplozję nienawiści przynależeniowej, w życiu! Potraktowano nas karygodnie, no. Jednocześnie docierają do mnie pomruki kampanii wyborczej. Słyszę o kościelnej groźbie ukarania urzędującego wciąż prezydenta za podpisanie ustawy o in vitro, odsądzenie od czci i wiary wszystkich, którzy są za tą ustawą. Radio rydzykowe funduje wiernym czułe granie na strunach poczęcia pozaustrojowego pochwalając plucie agresją pod adresem Prezydenta. Gdzieś przeczytałam, że jeden Komorowski wydał rozkaz rozpoczęcia Powstania Warszawskiego rozpoczynając zagładę 200 tysięcy mieszkańców Warszawy, drugi Komorowski rozpoczyna zagładę narodu, o przepraszam, Narodu, podpisując wspomnianą ustawę. Czytam guru Frondy, filozofa (sic!) Terlikowskiego, przypominam sobie słowa posłanki Pawłowicz o kobietach biorących udział w manifestacji przeciwko gwałtom. I osobiście uczestniczę w obchodach rocznicy Powstania Warszawskiego: race, pochodnie i wrzaski rozentuzjazmowanej prawicowo młodzieży, głównie młodzieży! Budzenie dumy narodowej, psiakrew! O, wzburzyłam się... Obudziłam w sobie złość do tego, co mi obce, co inne, niż moje przekonania. Czyż nie powinnam taka oburzona stanąć sobie w centrum i odpalić racę? Może tylko zieloną, miast czerwonej. Żeby zaznaczyć, że nienawidzę nienawidzących. Oj, Kornacka...

sobota, 1 sierpnia 2015

Płonący Zenobi

Młodzieńcze emocje rzucały Zenobim, jak cyklon młodą brzózką. Cyklon ów nosił wdzięczne, dziewczęce imię Helenka i miał niebieskie oczęta oraz ojca w stopniu generała. Zenobi, targany wspomnianymi emocjami, na przemian bladł i czerwieniał przypomniawszy sobie Helenkę. Bladł z powodu ojca, czerwieniał na wspomnienie ocząt córki. A gdy zjechał wspomnieniami nieco niżej i w swej wyobraźni ujrzał Helenkowe atuty, zapłonął takim fajerwerkiem uczuć, że ławka parkowa, na której siedział, zaczęła płonąć wraz z nim. Zenobi, pogrążony po kokardy w atutach, zdawał się nie zauważać współpłonięcia z ławką. Nie dojrzał zatem i strażnika miejskiego Eugeniusza, który przyoblekłszy twarz w służbowy uśmiech, zbliżał się ku Zenobiemu nieuchronnie z zamiarem ukarania go za niepożądane w miejskim parku efekty specjalne. I już miał Eugeniusz wyciągnąć swój bloczek z mandatami, kiedy ujrzał na obliczu Zenobiego targające nim uczucia młodzieńcze i wstrzymał chwilowo karzącą dłoń sprawiedliwości. Przypomniał bowiem sobie był inną ławkę, w innym parku, z nim samym płonącym, jak Dziewica Orleańska. Jego cyklon miał na imię Barbara i dzisiaj budził ledwie lekkie zaczerwienienie, jak po goleniu, ale poniewierkę młodzieńczą Eugeniusz pamiętał, jakby to było wczoraj. Żal mu się zrobiło Zenobiego okrutnie i przysiadłszy w bezpiecznej odległości zagaił pojednawczo:
-  Ładna bestia jest, co?
Zenobi spojrzał na przedstawiciela władzy tląc się nieprzerwanie i westchnął:
- Śliczna! 
- A jakie ma... perspektywy! - dodał nieco już przytomniej, mimo buchających wciąż z wnętrza płomieni.
Strażnik miejski Eugeniusz natychmiast rozpoznał syndrom niespełnienia i ze zrozumieniem pokiwał siwiejącą głową:
- Ojciec drań, co? Pilnuje?
Zenobi zerwał się z ławki, jak oparzony, co było usprawiedliwione całkowicie, bowiem ławka płonęła już jak pochodnia narodowca podczas Dnia Niepodległości.
- A żeby go.... - tu zająknął się nieco dojrzawszy poprzez mgłę uczuć mundur Eugeniusza - Żeby go tak przekonać jakoś... Ja bez niej nie umiem, ja nie chcę...
- Chłopcze! - z wysokości lat bogatych w doświadczenie odezwał się Eugeniusz - Sposobem trzeba, sposobem. A ona, jeśli kocha, tatusia przekona. Cierpliwości trzeba.  Tylko po co?
Zenobi spojrzał na strażnika miejskiego nieco ochłonięty.
- Jak to po co? Przecież ona...
Eugeniusz kontynuował nie zważając na fajerwerki pytań tryskające z młodzieńczych oczu Zenobiego.
- W twoim wieku będąc podobnie zapłonąłem do, jak mi się zdawało, cudu nieziemskiego. I cud mój przekonał ojca swego, żeby mnie nie pognać, jak kundla jakiegoś. Przeciwnie, żeby przygarnąć i do własnej, obfitej piersi przytulać. Że niby marzy o tym nieustannie. No i mam teraz cud, w wersji rozszerzonej: 100 kilogramów żywej wagi i wąsy. 
- I każda tak? Nie ma wyjątków?
-  Nie ma synu, ano nie ma... - westchnął wspomniawszy cud swój przed tunningiem Eugeniusz - Jak mawiał mistrz słowa jeden, kobiety albo tyją na postrach, albo wysychają na wiór i kwaśnieją na ocet. Nie warto płonąć chłopcze, nie warto. Ławki miejskiej, a i prywatnych spodni szkoda.
Tu Eugeniusz westchnął ponownie. Rozdzierająco smutno. 
Zenobi zamyślił się głęboko i... przestał płonąć. Ławka niewzruszenie płonęła dalej nie umiejąc przystosować się do zbyt szybko, jak dla niej, zmieniającej się rzeczywistości.
- To co? Mandacik za niszczenie mienia? - spytał Eugeniusz.