sobota, 1 sierpnia 2015

Płonący Zenobi

Młodzieńcze emocje rzucały Zenobim, jak cyklon młodą brzózką. Cyklon ów nosił wdzięczne, dziewczęce imię Helenka i miał niebieskie oczęta oraz ojca w stopniu generała. Zenobi, targany wspomnianymi emocjami, na przemian bladł i czerwieniał przypomniawszy sobie Helenkę. Bladł z powodu ojca, czerwieniał na wspomnienie ocząt córki. A gdy zjechał wspomnieniami nieco niżej i w swej wyobraźni ujrzał Helenkowe atuty, zapłonął takim fajerwerkiem uczuć, że ławka parkowa, na której siedział, zaczęła płonąć wraz z nim. Zenobi, pogrążony po kokardy w atutach, zdawał się nie zauważać współpłonięcia z ławką. Nie dojrzał zatem i strażnika miejskiego Eugeniusza, który przyoblekłszy twarz w służbowy uśmiech, zbliżał się ku Zenobiemu nieuchronnie z zamiarem ukarania go za niepożądane w miejskim parku efekty specjalne. I już miał Eugeniusz wyciągnąć swój bloczek z mandatami, kiedy ujrzał na obliczu Zenobiego targające nim uczucia młodzieńcze i wstrzymał chwilowo karzącą dłoń sprawiedliwości. Przypomniał bowiem sobie był inną ławkę, w innym parku, z nim samym płonącym, jak Dziewica Orleańska. Jego cyklon miał na imię Barbara i dzisiaj budził ledwie lekkie zaczerwienienie, jak po goleniu, ale poniewierkę młodzieńczą Eugeniusz pamiętał, jakby to było wczoraj. Żal mu się zrobiło Zenobiego okrutnie i przysiadłszy w bezpiecznej odległości zagaił pojednawczo:
-  Ładna bestia jest, co?
Zenobi spojrzał na przedstawiciela władzy tląc się nieprzerwanie i westchnął:
- Śliczna! 
- A jakie ma... perspektywy! - dodał nieco już przytomniej, mimo buchających wciąż z wnętrza płomieni.
Strażnik miejski Eugeniusz natychmiast rozpoznał syndrom niespełnienia i ze zrozumieniem pokiwał siwiejącą głową:
- Ojciec drań, co? Pilnuje?
Zenobi zerwał się z ławki, jak oparzony, co było usprawiedliwione całkowicie, bowiem ławka płonęła już jak pochodnia narodowca podczas Dnia Niepodległości.
- A żeby go.... - tu zająknął się nieco dojrzawszy poprzez mgłę uczuć mundur Eugeniusza - Żeby go tak przekonać jakoś... Ja bez niej nie umiem, ja nie chcę...
- Chłopcze! - z wysokości lat bogatych w doświadczenie odezwał się Eugeniusz - Sposobem trzeba, sposobem. A ona, jeśli kocha, tatusia przekona. Cierpliwości trzeba.  Tylko po co?
Zenobi spojrzał na strażnika miejskiego nieco ochłonięty.
- Jak to po co? Przecież ona...
Eugeniusz kontynuował nie zważając na fajerwerki pytań tryskające z młodzieńczych oczu Zenobiego.
- W twoim wieku będąc podobnie zapłonąłem do, jak mi się zdawało, cudu nieziemskiego. I cud mój przekonał ojca swego, żeby mnie nie pognać, jak kundla jakiegoś. Przeciwnie, żeby przygarnąć i do własnej, obfitej piersi przytulać. Że niby marzy o tym nieustannie. No i mam teraz cud, w wersji rozszerzonej: 100 kilogramów żywej wagi i wąsy. 
- I każda tak? Nie ma wyjątków?
-  Nie ma synu, ano nie ma... - westchnął wspomniawszy cud swój przed tunningiem Eugeniusz - Jak mawiał mistrz słowa jeden, kobiety albo tyją na postrach, albo wysychają na wiór i kwaśnieją na ocet. Nie warto płonąć chłopcze, nie warto. Ławki miejskiej, a i prywatnych spodni szkoda.
Tu Eugeniusz westchnął ponownie. Rozdzierająco smutno. 
Zenobi zamyślił się głęboko i... przestał płonąć. Ławka niewzruszenie płonęła dalej nie umiejąc przystosować się do zbyt szybko, jak dla niej, zmieniającej się rzeczywistości.
- To co? Mandacik za niszczenie mienia? - spytał Eugeniusz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz