Pewna blogerka podzieliła mężczyzn w swoim otoczeniu na trzy grupy: 1. koledzy, 2. mężczyźni interesujący, ale z pewnych względów nieprzydatni i 3. ci właściwi. Nie dzielę chyba świadomie mężczyzn w swoim otoczeniu na grupy, ale niewątpliwie różnica w moim zachowaniu jest. Kolegów, czyli panów obojętnych płciowo, traktuję normalnie. Żartuję, śmieję się, czasem sprzeczam. Inaczej rzecz się ma z tymi, do których czuję "chemię". Zwykle nie wiem, co powiedzieć, czerwienię się i boję roześmiać, jakoś żywiej zareagować. Jednym słowem zmieniam się w Galateę przed ożywieniem. I nie lada Pigmaliona trzeba, by mnie ożywić. Dwie zatem grupy, nie trzy. Trzecia, panowie nieprzydatni, u mnie nie występuje, albowiem nie oceniam ze względu na przydatność. Nie jest mi potrzebny ani sponsor, ani darmowy parobek, umiem sobie radzić sama. Mężczyzna u mojego boku (potencjalny rzecz jasna) to oczywiście miły staruszek miękki w dotyku. Taki, który nie wychodzi na boisko do koszykówki grać w szachy.
Wiosną zawsze bzdury mi do głowy przychodzą, chwilowo na szczęście.
Wiosną zawsze bzdury mi do głowy przychodzą, chwilowo na szczęście.