Ból w obydwu barkach, utrzymujący się od kilku miesięcy i nie reagujący już na różowe pigułki zmusił mnie do pójścia do specjalisty. Zanim jednakże do niego trafiłam, musiałam uzyskać skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu. W mojej przychodni ten lekarz ciągle się zmienia. Tym razem była to młoda, urocza osoba o ciemnym kolorze skóry. Zważywszy, że całkiem niedawno był to Ukrainiec, zastanawiam się, kogo zobaczę w gabinecie następnym razem. Ze skierowaniem trafiłam do miłego pana doktora znanego mi już z akcji "Quasimodo". Nie zaordynował mi jednakże żadnego prześwietlenia, co sugerował lekarz poprzedni. Poruszał moją ręką, a właściwie próbował poruszać moim lewym barkiem. Jak stwierdził, nie osiągnęłam nawet 60 stopni, cokolwiek to znaczy. Potem poruszał prawym, tu już poszło dokoła, choć z bólem. I dziwna diagnoza: w lewym zerwane ścięgna, chyba wszystkie możliwe, i uszkodzona kaletka jakaś. W prawym tylko nadwyrężone. Dostałam skierowanie na rehabilitację i maści chłodząco-przeciwbólowe. Różowych proszeczków mam nie brać, bo mi dziurawią żołądek - tak powiedział. I spytał, co ja takiego robiłam, że zerwałam sobie wszystko, co możliwe. Nic takiego sobie nie przypominałam, żadnego dźwigania ciężarów, żadnego podrzutu, czy rwania. Wreszcie przypomniałam sobie moje malowanie i cyklinowanie sypialni. Przesuwałam i przenosiłam meble rzecz jasna. I książki w hurtowych ilościach. Pan doktor spojrzał na mnie dość zaskoczony, ale nie skomentował. Poradził tylko tego rodzaju prace scedować na fachowców. I kategorycznie zabronił dźwigania więcej, niż 2 kg. No to nie wycyklinuję reszty przedpokoju, psiakrewka. O noszeniu wnuków też mogę zapomnieć. Chyba, że rehabilitacja szybko zadziała. Niestety, pan doktor mówi, że to potrwa, kilka miesięcy do roku. Jak ja to wytłumaczę Jaśkowi, który po prostu podchodzi do mnie z wyciągniętymi w górę łapkami i mówi: na ręce?
Natura uznała, że nie powinnam odczuwać bólu tylko w kończynach górnych, zatem podczas wczorajszego obiadu rodzinnego u brata jakaś spóźniona osa dziabnęła mnie w łydkę. Weszła, zaraza, pod nogawkę spodni i dziabnęła. Nie spuchło bardzo, ale boli do dziś. Mam komplet. Na pytanie, gdzie boli, mogę odpowiadać: prawie wszędzie.
Na tę łydkę rzuciła się z plasterkiem cytryny jakaś moja cioteczka, wcześniej perorując z zapałem o swoich zdolnościach bioterapeutycznych. Zważywszy okazję, przy jakiej się spotkaliśmy, nie był to najszczęśliwszy temat. Obiecaliśmy sobie urządzenie jakiegoś zjazdu rodzinnego bez okazji, jako że spotykamy się ostatnio przy tych smutnych. Zaplanowaliśmy lato przyszłego roku. A ja wtedy pomyślałam: ile osób dotrwa. Smutno pomyślałam.
mówią że jak boli to człek jest pewien że jeszcze dycha..))
OdpowiedzUsuńNo to jestem pewna, że dycham wszystkimi kończynami )
OdpowiedzUsuń