niedziela, 28 października 2012

Martin Eden

Spotkałam Martina Edena. Siedział w tramwaju, tak po prostu. Nie umiem określić jego wieku. Miał piękną twarz, surową, ogorzałą, toporną. Jasne włosy, takie nijakie kolorystycznie, miał związane w niedbałą kitkę. Duże dłonie nie były czyste czystością metroseksualną, spracowane były. O takich dłoniach mówi się, że są jak bochny chleba z popękaną skórką. W pewnym momencie odezwał się do znajomego siedzącego obok i uśmiechnął się. Wokół zrobiło się ciepło od tego uśmiechu, aż mnie zabolało w duszy. Nie mogłam od niego oderwać wzroku. Pomyślałam, że powinien spotkać swoją Ruth, że powinien zostać kimś wspaniałym. Tyle było w nim siły, miękkości i ciepła. Wgapiałam się w niego tak intensywnie, że zwrócił na to uwagę. I uśmiechnął się do mnie, odśmiechnęłam się, wolno mi. W moim wieku już wolno bezkarnie uśmiechać się do obcych  mężczyzn.
Gangrenka moja )
A za nocnym oknem biało, bajkowo, cudnie. Świetny dzień na pudełkowanie wspomnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz