niedziela, 30 grudnia 2012

Pokusa

Podkusiło mnie, nie wiem co, ale mocno podkusiło. Skorzystałam z rady zamieszczonej w jednym ze starych poradników gospodarstwa domowego, nieco tylko modyfikując i zrobiłam mieszankę płynu do zmywania i octu. Rewelacyjny środek do mycia wszystkiego! Niech się schowają te markowe i niemarkowe, wyczyściłam wszystkie plamy na drzwiczkach szafek, doczyściłam piekarnik, podłogę. Zadziałało, jak diabli. Nie przewidziałam jednego, otóż ocet posiada zapach, bardzo charakterystyczny i trwały, jak się okazało. Mimo wietrzenia wciąż go czuję. Kojarzy mi się z nieprzyjemnymi rzeczami. Otóż dzieckiem będąc podłapałam na jakiejś kolonii wszy. Chyba octem myto mi włosy, w każdym razie śmierdziało dokładnie tak samo. Nieprzyjemne skojarzenie.

A moja Zaraza tkliwie nihiluje w niewielkim pudełku. Poskładała się, jak scyzoryk i śpi pomrukując z zadowolenia. 








Update:
Zapach octu był tak trudny do wytrzymania, że otworzyłam okna i wybrałam się na spacer w kierunku Portu Praskiego. Starej Pragi mi się zachciało, no. Na jednej z uliczek natknęłam się na trzech młodzieńców w wieku i stanie mocno poborowym. Ubrani oczywiście w dresy, kaptury na głowie, miny groźne, jak nazistów z Indiany Jonesa. I te ruchy... Chód marynarza wód słodkich (tylko palce stóp szeroko skierowane na zewnątrz), kołysanie barków, jak przyczajone tygrysy, ukryte smoki. Jak im się udawało taki efekt rozkołysania osiągnąć trzymając ręce w kieszeni, to ja nie mam pojęcia.  Ale widok był przedni. Komentowali każdą przechodzącą młodą dziewczynę, im bardziej obcisłe miała spodnie, tym większy zachwyt młodzieńców nad podwoziem rzeczonej damy. Na pewno to uczniowie jakiejś szkoły samochodowej, słownictwo bowiem mieli do perfekcji opanowane. Z zachwytem patrzyłam na ich ruchy, te kocie ruchy. Bezpiecznie patrzyłam, bowiem nie wyglądali na zainteresowanych podwoziami roczników mocno dawnych.
Wracałam już tramwajem, nachodziłam się trochę. Na którymś z przystanków ktoś za mną usiadł. Słyszałam, bo solidnie wciągnął katar prawie mlaszcząc. Mam wrażenie, że mu smakowało. Ponieważ zaprzestał wciągania, oddałam się wspominaniu młodzieńców słodkich wód. Tramwaj na którymś przystanku stał nieco dłużej. I wtedy ten smakosz z tylnego siedzenia rozwinął swój kunszt oratorski! Poleciały słowa powszechnie używane za obelżywe w takiej ilości, że nie nadążałam zapamiętywać. Kilka z nich jednak mi mocno utkwiło, może dlatego, że słyszałam je pierwszy raz w życiu. Oto one: jedź wreszcie na ch...a pana! Będziesz tak tu, ...., stał jak Sobieski pod Wiedniem, .....? Ty f...cie peklowany! Drugi Kubica, ....., się znalazł!  (kropki to użyte przekleństwa tak popularne, że nie ma sensu cytować). Podziwiałam inwencję twórczą pana, mimo więdnięcia uszu. I nie wiedziałam, czy chichotać, czy święcie się oburzyć. Wybrałam trzecie wyjście: mój przystanek, więc wysiadłam dyskretnie się oglądając. Chciałam poznać oblicze tak kreatywnej osoby. I się rozczarowałam: żadem marynarz słodkowodny, nawet kaptura nie miał. Zwyczajny, jasnowłosy, bezbarwny chłopaczek.

2 komentarze:

  1. wniosek:chichotac,podziwiac kreatywnosc niezaleznie od i najlepiej nigdy sie za siebie nie ogladac...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie oglądam się za siebie, bo można w owym tyle zostać. A ostatnich gryzą psy )

    OdpowiedzUsuń