I stanął Pan był przed skarbcem swoim boskim i zadumał się głęboko. Bo też i dumać miał nad czym. Skarbiec Pański wypełniony był po brzegi duszami bez przydziału: niechcianymi, odrzuconymi, niepotrzebnymi, zużytymi do cna. A dusze piękne były w owym skarbcu, oj piękne. Różne, różniste. Od tych malutkich, ledwo poświatą boską muśniętych, po duże, napełnione pięknymi przeżyciami, emocjami, uczuciami. A każda z nich miała swoją barwę i kształt, smak i zapach, a nawet głos. Były tam dusze czerwone, jak ogień, parzące palce przy dotknięciu - te pachniały dymem z ogniska i tatarakiem o zmroku. Inne aż raziły w oczy swoją bielą, tak były czyste. Przez ich przezroczystość widać było letni poranek po burzliwej nocy, widać było spokojny brzeg morza i przelewający się pod stopami piasek. Te smakowały, jak śmietankowe lody z dzieciństwa. Na samym dnie leżały dusze aż ciężkie od gniewu, złości i nienawiści. W ich brudnoszarej poświacie wciąż migotały gniewnie zielone iskry zawiści, pobłyskiwały fiolety gniewu. Te rozpychały się wśród innych najmocniej. Kłębiły się wydając dźwięki podobne do bzyczenia roju pszczół. I stał Pan zadumany wśród tych dusz i duszyczek, zastanawiając się komu by je tu wcisnąć. Żadnej baby w okolicy widać nie było, a wzywać boskim basso profondo przy otwartym skarbcu nie śmiał z obawy przed niekontrolowaną ucieczką dusz wszelakich. Bo i cóż by wtedy świat począł, gdyby tak dusze się po nim rozbiegły były szukając właścicieli?
Nie ja wymyśliłam różnorodność dusz, wykorzystałam wymyślone. I nie mogę przestać dusznie myśleć, no.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz