środa, 22 listopada 2017

Bez zasięgu

Weekend w Beskidach okazał się nad wyraz udany, choć nie z powodów krajobrazowych. Z racji pogody oraz okoliczności krajobraz bywał widoczny jedynie z tarasu pokojowego. Natomiast cała reszta była wyjątkowa. Na nic się właściwie nie nastawiałam, poza  obserwacją. I właśnie obserwacja stosunków międzyludzkich i ich możliwych tudzież niemożliwych kombinacji wyszła obiecująco. Niektóre z tych kombinacji były przewidywalne, inne zaskoczyły. Jeden moment mi utkwił mocno, raczej kością  utkwił. Jedna z uczestniczek przeceniła siły witalne i zaległa na podłodze w pewnym momencie. Zdarza się, ani to naganne, ani brzydkie. Ot, każdemu się przydarzyć może. Kością stanęła mi reakcja pozostałych. Otóż całkiem sporo osób rzuciło się z telefonami dokumentować zdarzenie. Nikt nie próbował dziewczyny podnieść i na wygodniejsze miejsce zanieść, zainteresować się choćby, czy to aby na pewno spadek sił witalnych jest li tylko. Telefon i nagrywamy, dokumentujemy. Zgrzytnęło mi, ale i ja tyłka nie podniosłam, żeby jej pomóc. Tłumaczyłam sobie potem, że bliżej byli inni, że nie jestem jedynym sprawiedliwym i takie tam. Ale niesmak lekki do siebie mi pozostał. Mogłam się ruszyć jednak i choćby spytać, czy wszystko z nią w porządku. No trudno, muszę żyć ze świadomością, że mocno jestem niedoskonała.
Poza tym zasmakowałam w metaxie, uśmiałam się po kokardki, słowem bawiłam się nieźle. Mimo niedosytu zielonego z niebieskim, bo spotkanie raczej stacjonarne było. Inne doznania okazały się równie dobre i ciepłe. Podziwiać się też nie dało ogromu pracy, jaki gospodarze włożyli w urządzenie tego miejsca. Pani właścicielka gotowała bardzo dobrze, pierogi w jej wykonaniu to było mistrzostwo. Pan właściciel natomiast dłubał w drewnie i wszystkie sprzęty wydłubał samoręcznie, jak się dowiedzieliśmy. Stół jadalniany to był ogromny kawał dobrej roboty. Nie wiem, ile osób musiałoby go podnosić, żeby dźwignąć z miejsca. Taki antykradzieżowy ten stół był, nie do ruszenia. Mankamentem wydał mi się początkowo brak zasięgu komórkowego, okazało się jednak, że to było po prostu zbawienne. Żadnego sprawdzania wiadomości, łapania kontaktu ze światem. O tym, że wciąż istnieję dowiadywałam się z podejmowanych czynności ruchowych, a nie z facebooka. Dobrze mi było.

piątek, 17 listopada 2017

Posłanie

 Co jakiś czas ten wiersz do mnie wraca. Jak bumerang wraca w chwilach zwątpienia, pospolitości dziejowej. Wtedy mi się właśnie nadwrażliwie robi w człowieku. I rośnie potrzeba oczyszczenia z brudu świata. Wiele razy rozmawialiśmy z Leonem o twórcach różnego autoramentu i ich potrzebie zabicia odczuwanej pospolitości i wredności świata  używkami. Alkoholem, narkotykami, czymkolwiek. I tak sobie myślę, czy zacząć ćpać, czy pić? Chociaż żaden ze mnie twórca czuję, jak rośnie we świecie bańka pychy, pogardy dla innych, chciwości i nienawiści do wszystkiego, co inne. Wyspa staje się koniecznością, a nie tylko zwykłym kaprysem - przy jednoczesnym braku w możliwość jej pojawienia się nadziei.
 
 
Posłanie do nadwrażliwych Kazimierz Dąbrowski

Bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata
za niepewność wśród jego pewności 
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie innych tak, jak siebie samych
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie niepokój świata
jego bezdenną ograniczoność i pewność siebie
Bądźcie pozdrowieni
za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego brudu świata
za wasz lęk przed bezsensem istnienia
Za delikatność nie mówienia innym tego, co w nich widzicie
Bądźcie pozdrowieni
za waszą niezaradność praktyczną w zwykłym
i praktyczność w nieznanym
za wasz realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego
Bądźcie pozdrowieni
za waszą wyłączność i trwogę przed utratą bliskich
za wasze zachłanne przyjaźnie i lęk, że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami
Bądźcie pozdrowieni
za waszą twórczość i ekstazę
za nieprzystosowanie do tego co jest, a przystosowanie do tego, co być powinno
Bądźcie pozdrowieni
za wasze wielkie uzdolnienia nigdy nie wykorzystane
za to, że niepoznanie się na waszej wielkości
nie pozwoli docenić tych, co przyjdą po was
Bądźcie pozdrowieni
za to, że jesteście leczeni
zamiast leczyć innych
Bądźcie pozdrowieni
za to, że wasza niebiańska siła jest spychana i deptana
przez siłę brutalną i zwierzęcą
za to, co w was przeczutego, niewypowiedzianego, nieograniczonego
za samotność i niezwykłość waszych dróg
bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi

czwartek, 16 listopada 2017

Zaćmienie

Właśnie skończyłam czytać najnowszą książkę Kinga Śpiące królewny. Kobiety zbiorowo zapadają w sen - z którego zresztą bezpieczniej ich nie budzić - pozostając w dotychczasowym świecie ciałem li tylko i jedynie. Całą swoją kobietą przenoszą się natomiast do świata alternatywnego, choć równie rzeczywistego. Ten nowy świat nie zawiera w sobie mężczyzn, ani sztuki. Kobiety żyją bez, niektóre świetnie żyją, inne z poczuciem braku, jeszcze inne wreszcie czują się wolne. Ale nie o tym chciałam. Otóż, kiedy w świecie pierwszym kobieta umiera - najczęściej zamordowana przez mężczyzn - zamienia się w chmurę ciem i odlatuje. W świecie wtórnym po prostu znika. Rozćmienie spodobało mi się nad wyraz. Wyobraziłam sobie, że każda taka moja wewnętrzna ćma to mężczyzna przez jakiś czas obecny w moim życiu. Ojciec, brat, zięć, wnuk, kolega z równoległej klasy, przyjaciel, mąż, kochanek, ulicznik mój, sąsiad, sprzedawca ze sklepu na rogu. Różne są z nimi doświadczenia, więzi, powierzchowności i głębie. Ćmy zatem są duże i małe, kolorowe i nijakie kolorystycznie. Są takie, których obecność we mnie sprawia mi przyjemność, innych wolałabym się pozbyć już teraz, zaraz. Emocjonalne to zaćmienie, najczęściej niepotrzebnie. Jedno jest jednak pocieszające - któregoś dnia rozćmię się jak siwy dym. Jeszcze nie teraz, bo chcę trochę we świecie pojeździć z wiatrem we włosach. Popatrzeć na zielone z niebieskim z perspektywy sprawczej, nie tylko biernie uczestniczącej. Już niedługo. Plan już mam.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Najciemniej pod latarnią

Jakiś czas temu odwiedzałam znajomych, z duszą na ramieniu odwiedzałam. Dusza na ramieniu siedziała z dwóch powodów: po pierwsze miały się tam pojawić osoby mi nieznane, po drugie zawsze mam problem odwiedzając tychże znajomych, z trafieniem do nich mam problem. Mieszkają na osiedlu, które jest całkiem obce mojemu zmysłowi orientacji i zwykle się gubię. Stoję w jakimś dziwnym miejscu zazwyczaj jak rozdziawa jakaś i nie wiem, gdzie jestem. Po konsultacjach telefonicznych jestem doprowadzana z różnych miejsc. Poprzednim razem na pytanie zadane przez koleżankę przez telefon gdzie ja właściwie jestem, odpowiedziałam - zgodnie z prawdą zresztą - że pod latarnią. Tym razem lekko się spóźniałam z powodów komunikacyjnych i usłyszałam głos koleżanki w telefonie: pod którą latarnią tym razem czekasz? A ja postanowiłam się skupić i trafić sama. Ogarnęłam się, jak mogłam. Posprawdzałam mapę, skorzystałam z serwisu "jak dojadę" - testowanym niedawno w podróży do Marek - i zawzięłam się w sobie, jak Konopacka przed rzutem dyskobolem, czy czym tam rzucała. Wreszcie z ogromną satysfakcją mogłam odśpiewać przed wejściem: u drzwi twoich stoję pani! Trafiłam bowiem, z trudem i wahaniami, ale trafiłam. Z niekłamaną przyjemnością powitałam osoby mi znane, z nieśmiałością osoby mi nieznane. Ale co tam, raz kobziarzowi waltornia. Postanowiłam jednakże, na wszelki wypadek, być tego wieczoru dobrą kobietą, co też zapowiedziałam w odpowiedzi na pytające spojrzenie znajomych, kiedy pyszczydło miałam zamknięte mimo ewidentnych prowokacji. Jak oni mnie zaprezentowali, pojęcia nie mam. Jednakże w kilka drinków później jeden z nowych znajomych spytał, dlaczego właściwie jeszcze go nie obsobaczyłam i że on się właściwie czuje rozczarowany. No żesz... Powtórzyłam spokojnie, że postanowiłam być dobrą kobietą. Chyba nikt mi nie uwierzył, bo w kolejne kilka drinków później ten sam nowy znajomy z nieco większym naciskiem wyraził swoje rozczarowanie moją osobą. No i co ja poradzę, że rozczarowuję? Nie tryskam fontannami perlistego śmiechu, nie rzucam zalotnie rzęsą i nie dotykam porozumiewawczo albo co. Nie tryskam i tryskać nie będę. Cenię sobie ogromnie bliskość zbudowaną na wspólnocie ducha, muszę poznać i tyle. Wtedy jaśnieję od wewnątrz. Tu nie było jak jaśnieć, bo nie było czasu na poznawanie wspólnoty lub jej braku. Niemniej przy którymś kolejnym proteście nowego znajomego, że za mało pyskata jestem pozwoliłam Kornackiej się lekko ujawnić mówiąc, że nie lubię łatwych celów. Nie wiem, jak to zostało odebrane, pojawił się bowiem w trakcie odbierania nowy gość, z atencją witany. Z należną atencją, bo sympatyczny nad wyraz. Pośpiewano, popito, pośmiano się, ile trzeba. Nalewki zdegustowano i pochwalono. Następnym razem nowi znajomi już będą starymi znajomymi, będę zatem mogła spokojnie spuścić Kornacką ze smyczy i naprawić swój zepsuty byciem dobrą kobietą imydż. Popracuję nad nim pod jakąkolwiek latarnią.

piątek, 27 października 2017

Przeczywistość

I wezwał Pan był babę przed oblicze swoje boskie i rzekł jej był: ogarnij się, babo nieogarnięta wreszcie. Ogarnij się, bo do reszty dusza ci się zmarnuje.  Od marzeń się odczep i na rzeczywistości skoncentruj. Coś ty sobie, babo wyobrażała? Że niby można od rzeczywistości uciec? A co ty Usain Bolt jesteś? Siądź na dupie babskiej i się rozejrzyj. Metaloplastyką się zajmij albo innym rękodziełem, a nie pierdoły ci w głowie. I usiadła baba - a miała na czym siadać, rozejrzawszy się wprzódy dokoła,  oddech głęboki piersią babską wzięła i ogarnęła się wreszcie.

piątek, 20 października 2017

Kornacka po napawaniu

Odrywanie się od zatęchłej codzienności podoba mi się nad wyraz. No to oderwałam się w Bieszczadach. Przypadkowo zamieszkaliśmy w hotelu sanockim znanym z powieści Haska - podobno bywał w nim Szwejk. Widok z okna robił dobrze w człowieku od pierwszego kopa. Dobrze robiły nawet kuranty z ratusza, choć zaczynały grać wcześnie rano. Ale grały subtelnie. Po drugiej stronie ulicy był Zaułek Dobrego Wojaka Szwejka, ślepy zaułek, którego końcówką okazał się miejscowy areszt śledczy. Niby drobiazg, a sytuacyjnie ucieszył. Szwejkowato w ogóle w tym Sanoku było, bo i figura Szwejka na ławce sprokurowana, i karczma CK niemal, no fajnie było. Najfajniej jednak było w sobotę, kiedy ruszyliśmy kolory oglądać. Ponapawać się, napaść wzrok i dusze. Napawliśmy i napaśliśmy. Było czym, co widać na obrazkach.

 Postanowiliśmy zrobić dużą pętlę bieszczadzką, czyli Ustrzyki Dolne albo Górne i raz dokoła. Dokładnie nie wiem, Leon kombinował. Ja robiłam tylko za oglądacza. Oczy bolały od kolorów, szczypało w duszę od powietrza, wolność w człowieku buzowała. Aż miałam ochotę wszystko rzucić i owce na halach wypasać.

Po drodze, chyba w Cisnej wzięliśmy, znaczy Leon wziął, autostopowiczkę. Miła pani, która pochodzić po górach przyjechała. Nie wiem, na ile znała Bieszczady, ale w którymś momencie zaczęła się niepokoić, czy my aby na pewno do Ustrzyk jedziemy. Wydawało jej się, że to jakoś w drugą stronę. Jej niepokój natchnął nas chyba jednocześnie do stwierdzenia, że my tak celowo bierzemy autostopowiczów, żeby utłuc i ciało w odludnym miejscu zakopać. Pani wspomniała o filmie, w którym jakaś para zapraszając na kolację przypadkowego gościa badała wnikliwie jego poglądy polityczne i w razie niezgodności eliminowała przeciwnika własnoręcznie, ciało zakopując w przydomowym ogródku jako nawóz pod pomidory. Nie wytrzymałam i spytałam, czy pani nam swoje poglądy polityczne raczyła była zaprezentować. Wiem, że to wredne było, mogła się w końcu dziewczyna przestraszyć. I diabli wiedzą, czy się nie przestraszyła, wysiadła kiedy tylko dojechaliśmy do Ustrzyk. Ciekawe, co sobie o nas pomyślała.
Powrót okazał się nad wyraz obfity w napawanie. Trafiliśmy na miejsce, w którym Wołosaty wpływa do Sanu i jest to miejsce tak urokliwe, że  chce się tam wracać natychmiast. Leon zauważył niedźwiedzią dziuplę, przy wejściu w głąb było ostrzeżenie, że na niedźwiedzie trzeba uważać.

Perełką okazał się telefon do misia - znaczy, jak się zrobi niebezpiecznie, wiem gdzie dzwonić. Do misia.
Wspominałam przy okazji tego pobytu swoje pobyty sanockie poprzednie. Jako dziecko jeździłam tu na wakacje, do cioci - znajomej mojej mamy. Codziennie wtedy pokonywałam trasę do skansenu, jak pamiętam przez wiszący most, którego już dzisiaj pewnie nie ma. Nie dane mi było sprawdzić, bo Leon stanowczo odmówił współpracy. Za to zupełnie przypadkowo przypomniałam sobie nazwę ulicy, przy której ciocia mieszkała.  Kilka minut po tym na tę właśnie ulicę trafiliśmy. Podobał mi się taki przypadek. 
Kornacka się ponapawała do wypęku. Czas zatrzymywał się w ciągu dnia. I metaforycznie, i dosłownie. Okazało się, że zegar, który wisiał w hotelowym pokoju chodzi tylko w nocy. Ba, pędzi nawet. Krótko było, za krótko - ale cudnie.


piątek, 13 października 2017

Połykanie żaby

Mam skłonność do ufania ludziom. Niby intuicję posiadam, niby doświadczenia mi nie brak, ale skłonność mam i koniec. I dobrze, bo to ułatwia. Nie startuję do ludzi z dzidą i tomahawkiem, tylko z kredytem. Tym większym, im większym afektem darzę człowieka. Przy czym afektem niekoniecznie musi być miłość czy przyjaźń od razu. Może być zarzewie, embrionik, iskra, co to z niej niezły pożar może się urodzić. W sprzyjających okolicznościach może się urodzić. Niemniej jednak dmucham na ciepłe. Dmuchanie nie przeszkadza w niczym. Oznacza wyciąganie wniosków z zaistniałego. I to jest ze wszech miar słuszne i potrzebne.  Lekkie nadużycie mojego zaufania powoduje lekkie tąpnięcie, ale tragedii nie ma. Zresztą zazwyczaj daję sygnał, że się nadużyło. Czasem udaje się uratować tlące się zarzewie, czy co tam się tli. Trochę to trwa, ale jest możliwe.  W końcu ludziom zdarza się pomylić się, nie pomyśleć, nie zareagować na czas. O ile nie pojawi się następne nadużycie, da się tę żabę zjeść, a z czasem nawet zapomnieć, jak smakowała. A czasem tylko jeden raz wystarczy, żeby zabrać co swoje i odpuścić. Póki jeszcze jest co zabierać. 
Pożegnałam się ostatnio z kilkoma kredytobiorcami płci obojga. Bolesny to był dla mnie proces, ale pouczający nad wyraz. Bolesny, bo niektóre z tych relacji trwały wiele lat i były dla mnie z różnych względów ważne. Jestem uboższa o szacunek i przyjaźń im okazywaną. Ale przynajmniej nie połykam już żaby.

niedziela, 24 września 2017

Grzybowzięcie

Lubię takie weekendy i już. Pałac w Kurozwękach okazał się co prawda lekkim rozczarowaniem - zero atmosfery pałacowej, wystroju tudzież. A ssało mnie na Dobiesława z Kurozwęk, na oddech historii, na ahoj przygodo. A tu bizony jakieś mało dzikie, rosół z kostki, konie karłowate. W pokoju krzyż na ścianie i książki o treści głownie religijnej na półce. W restauracji krzyż na ścianie też. Aż dziwne, że zamiast dzień dobry nie mówiono nam szczęść boże. Mimo wszystko było mi dobrze w człowieku. A brakowało mi takiego resetu, oj brakowało. Zresetowałam się do wypęku. Obiecywaliśmy sobie z Leonem co prawda, że nie będziemy nigdzie jeździć, tylko się byczyć, ale byczenie się w Kurozwękach byłoby takie nie do końca bycze. No to cała sobotę prawie jeździliśmy. Poznaliśmy Wiesia i Marzannę, mokrowianie oboje. Wiesio to malutki człowieczek, bywały we świecie, jak sam powiedział. Po latach picia, palenia i łajdaczenia się osiadł był w Mokrej, w domu podziadkowym. Kiedy przyznał się ile ma lat, Leon chcąc Wiesia na światowym duchu podtrzymać, nadmienił, że on starszy. Gdybyśmy siedzieli przy stole, kopnęłabym go dyskretnie w kostkę, Leona znaczy. Wiesio albowiem wyglądał co najmniej 10 lat starzej, niż deklarował. Na szczęście albo nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy. Wiesio znaczy. Marzanna okazała się kobietą przedsiębiorczą po kokardki. Natychmiast zamknęła sklep, w którym robiła za kobietę za ladą i pojechała z nami pokazać "mieszkanie". Nie dom, ale mieszkanie. Tak się chyba w Mokrej na domy mówi, no. Opowiadała kto i ile by chciał za owo mieszkanie, przy czym ona niewiele, ale jej ciotka to by chciała sowy głowę, bo bogata jest. Piękna ta sowy głowa, zapamiętałam sobie i zamierzam używać. 
Jeżdżąc sobie tak po okolicy widzieliśmy tabuny samochodów porzuconych na obrzeżach lasu. Okazało się, że to grzybowozy dowożące amatorów grzybobrania w las grzybny. I faktycznie, grzybów było zatrzęsienie, co było widać nawet z samochodu. My grzybobrania nie planowaliśmy, ale jako że natura mnie do lasu zawołała, zatrzymaliśmy się za Stąporkowem, przy pierwszych wyglądających zachęcająco zaroślach. Poszłam w las ze swoją naturą, a Leon w tym czasie znalazł kilkanaście kozaków. Za jakiś czas zatrzymaliśmy się znowu, ale okazało się, że do znajdowania grzybów potrzebny jest mój zew natury. Albowiem już w niedzielę, podczas kolejnego takiego okrzyku mojej natury znaleźliśmy kolonię maślaków. Gwoli wyjaśnienia, taka mądra grzybowo to ja nie jestem, Leon znajdował. A potem dowiadywał się, jaki to grzyb znaleziony został. Mnie udało się znaleźć kilka maślaków tylko dlatego, że prawie na nie wpadłam. Znacznie bardziej byłam zafascynowana kolorami grzybów niejadalnych. Podobało mi się takie grzybowzięcie. I tak mi się filozoficznie nasunęło: nie to dobre, co pięknie wygląda po wierzchu. Ale w środku duszę mam wciąż ładną, jak mniemam, no.
 





piątek, 8 września 2017

Jedź, kobieto!

Poranek wstał był rześki, jako i ja rześko wstałam. Po kilku deszczowych dniach straciłam nadzieję na suche podłoże, niezbędne mi do nauki jazdy, a tu taki siurpryz przyjemny. Udałam się na plac manewrowy zaopatrzona w kask, kurtkę i adekwatne buty.Świadomość czekających mnie wyczynów miałam raczej nikłą. Spodziewałam się nauki dosiadania, zsiadania, ewentualnie obsługi co prostszych urządzeń. No i oczywiście spodziewałam się reakcji instruktora na mój wiek i gamoniowatość motoryzacyjną. No i rzeczywiście, popatrzył na mnie nieco zaskoczony, choć trzeba mu przyznać, że starał się tego po sobie nie pokazywać. Niemniej jednak poczułam się w obowiązku przerwać niezręczną ciszę: no dobra, wiedziałam, że pan tak zareaguje. Pana odblokowało i spytał: co panią skłoniło? Dlaczego chce pani uczyć się jeździć? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: bo nie umiem. To chyba nieco odblokowało atmosferę, bo pan rzekł był już normalnie: to wsiadaj. No to wsiadłam. Pokazał mi, gdzie jest sprzęgło, gdzie hamulec i gaz. Pouczył o biegach, że jedynka dół, potem w górę luz i reszta. Kazał puszczać lekko sprzęgło i dodawać gazu w momencie, kiedy poczuję, że motocykl chce ruszyć. No spróbowałam. Ni diabła nie czułam nic. Znaczy póki co chemii między mną a oną maszyną nie było. Instruktor stał i trzymał koło, ja walczyłam ze sprzęgłem. Nijak nie czułam momentu, no nie i już. W końcu poczułam. Odrobinę, ale poczułam. Zadowolona z poczucia nie omieszkałam instruktora poinformować. No to jedziemy - i kazał jechać, przezornie jednak biegnąc za mną lekkim truchtem. Co jakiś czas spoglądałam w lusterko, czy on tam jest. Nie dlatego, że pewniej się z nim czułam, ale na wszelki wypadek. Mogłam przecież przez nieuwagę gościa skasować. Albo co. Oddychałam z ulgą widząc, że wciąż biegnie. Skoncentrowałam się na skrętach, hamowaniach i gazach. I w pewnym momencie usłyszałam: no jedź, kobieto! No to pojechałam. Komendy wydawał mi już tylko z daleka. Najczęściej słyszałam: hamuj! i nogi razem! Kiedy podjechałam do niego bliżej, zjechał mnie lekko, że nogi rozkładać to ja sobie mogę na harleyu, a tu mam trzymać razem, bo mi urwie. Nie drążyłam tematu, acz rozbawiło mnie to po kokardki. Taka zadowolona pojeździłam po placu manewrowym usiłując nawet slalomem między pachołkami. Z różnym skutkiem. Żaden pachołek nie ucierpiał, mnie też nic się nie stało. Na dłuższej prostej poczułam wiatr we włosach i wszystko mi się w człowieku zaśmiało. No cholera jasna! Ja jadę! Sama! Na motórze! Zadowolenie leciało ze mnie potężnym wizgiem. Nieco przygaszone faktem hamowania. Jak rozdziawa jakaś hamuję na jedynce i puszczam sprzęgło. I pamiętam, że mam nie puszczać, a puszczam. Ale nic to. Następnym razem nie puszczę. Wracałam z kaskiem w ręku, dumna jak jakaś gwiazda albo co. Miałam ochotę wykrzyczeć wszystkim ludziom na ulicy: a właśnie, że jeździłam sama! Wtedy sobie uświadomiłam, że to nie byłby najlepszy pomysł. Mogliby zacząć uciekać. Do pracy wparowałam z kaskiem, panowie borowikowie mrugnęli do mnie porozumiewawczo, koledzy się ucieszyli, że przeżyłam. A po pracy, wciąż z kaskiem w ręku, zawarłam na bazarze pierwszą motocyklową znajomość. Pani od warzywek spytała mnie, czyj to kask. Z dumą powiedziałam, że mój. No i pogadałyśmy, bo ona motórzystka jest. O wyższości kasków ze szczęka porozmawiałyśmy. Nie dałam się przekonać. Wolę swój.

sobota, 2 września 2017

Ciurek

Jakoś mi jesień Tuwimem pachnie.

Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem.

"Piasku mniej -
Nosić lżej!"
Cieszy się głuptasek.
Do dom wrócił,
Worek zrzucił,
Ale gdzie ten piasek?

Wraca Grześ
Przez wieś,

Zbiera piasku ziarnka.
Pomaluśku,
Powoluśku,
Zebrała się miarka.

Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,

A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem...
I tak dalej... i tak dalej...

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Czułe czułki

Mam nowego przyjaciela. Znaczy znam gościa od zawsze, ale byłam do niego raczej wrogo nastawiona, niż życzliwie. Uważałam, że działa na moją szkodę, bo wyprowadzał mnie z błędu w odniesieniu do tego, co uznałam za prawdziwe i niezmienne. Byłam zła, bo długo się przekonuję i przyzwyczajam, a jak już się przyzwyczajałam to mnie gasił. Czasem kompletnie bez znieczulenia, najczęściej wtedy, kiedy już chowałam czułki i uznawałam teren za rozminowany. Stawał obok, jak Wawrzon jakiś i pytał: 
- Mania! 
- A co? 
- Widzisz? 
- Widzę. 
- A dziwujesz się? 
- Dziwuję.
No to czas był najwyższy z gościem się zakolegować i uznać, że ma rację. Żeby się już nie dziwować. Jeszcze tego Pantareja nie lubię, ale już wiem, że nie ma przed nim ucieczki i jedyne wyjście to uznać jego obecność za constans. I nie chować czułków. No.

środa, 23 sierpnia 2017

Cytrynowe anomalia

Postanowiłyśmy poużalać się z moją Irlandią na los niewieści. Lekko poniewczasie, bo niby po co, ale tak nam wyszło. Przypomniałyśmy sobie wyjazd Irlandii z nad wyraz elokwentnym partnerem, kiedy ów spędził tanecznie wieczór z inną kobietą, uprzednio zaprezentowawszy niechęć do tańców w ogóle. Mnie się również co nieco przypomniało i wyszło nam tak: 
Zdarzają się kobiety, które muszą rwać, co na drzewo nie ucieka. Tak mają i już. Zdarzają się i tacy mężczyźni, ale z racji płci nas to nie dotyczy. Lata nam koło klosza, jeśli w towarzystwie taka osoba się pojawi - w naszym przypadku kobieta, która rwie naszego partnera, no jakkolwiek okazuje mu zainteresowanie. Niech się z jej zachowaniem mierzy jej ewentualny partner. Nas interesuje tylko i wyłącznie reakcja naszego partnera. Jeśli nie ucieka na drzewo, jeśli mu to schlebia i okazuje zainteresowanie nie mnie, a pani rwącej, to na plaster taki partner? Znaczy pomyłka, nie partner. Osobnik płci dowolnej zainteresowany partnerką/partnerem nie ma ochoty odbijać się w oczach innych. Jeśli jest dobrze wychowany, to grzecznie, acz stanowczo nie będzie zwracał uwagi na potoki perlistego śmiechu, podkasane spódniczki czy strzelanie oczami. Jeśli jest gorzej wychowany, to tylko stanowczo nie będzie zwracał. Obserwacja takich sytuacji pozwala spojrzeć z właściwej strony na zaangażowanie strony protiwpołożnej. W przypadku stwierdzenia wyżej wspomnianych anomalii wiać, gdzie cytryna dojrzewa. Póki nie jest za późno. Potem jest tylko gorzej. 


wtorek, 22 sierpnia 2017

Bez ograniczeń

Zachorowałam na prawo jazdy, toteż poszłam do lekarza. Lekarz miał stwierdzić moją przydatność do prowadzenia pojazdów mechanicznych, cokolwiek to znaczy. Nie stresowałam się jakoś mocno, bo wcześniej poczytałam na czym takie badania polegają. Wyszło mi, że to formalność. Pojechałam na drugi koniec miasta, bo tam właśnie mnie moja szkoła jazdy skierowała. Kiedy zobaczyłam kłębiący się przed pokojem przyjęć tłum, nieco zwątpiłam w sens przedsięwzięcia. Po pierwsze to był tłum, po drugie tłum w wieku późnoszkolnym raczej. Poczułam się zgrzybiałą staruszką, ale trudno - raz babie przyjemność. Okazało się, że rzeczywiście to chyba formalność, bo osobniki młode wychodziły po kilku minutach. Szybko szło i bezboleśnie. Po około półgodzinie wyłoniła się z pokoju pani doktor, z rozwianym włosem i obłędem w oczach mamrocząc, że ona na pewno wszystkich nie przyjmie dzisiaj. Kornacka aż podskoczyła z radości - no wreszcie jakiś punkt zaczepienia do czepiania się. Stanęła w blokach startowych. Długo nie musiała czekać. Pani ze szkoły jazdy, gdzie badania owe się odbywały zakomunikowała, że JEJ kursanci wchodzą poza wszelką kolejką. Młodzież się nie odzywała. Albo przyzwyczajona, albo przyczajona ze strachu. Kornacka za to sobie nie żałowała. Zażądała wyjaśnień. Pani wyjaśniła, a i owszem. Że pani doktor tu przychodzi głównie dla JEJ kursantów, a reszta szkół korzysta li tylko i jedynie grzecznościowo. Kornacka zatarła tłuste łapki i warknęła: znaczy pozostałych to tak charytatywnie pani doktor przyjmuje? No nie, ale... Młodzież wzrokiem umęczonym wyraziła aplauz dla Kornackiej, niemniej nie warknął poparciowo nikt. Robiąc kolejny przemarsz między oczekującymi pani od JEJ spytała mnie, czy bym sobie nie usiadła. No żesz... Grzecznie, acz stanowczo odmamrotałam, że dziękuję, postoję sobie, lubię sobie postać. Kiedy wreszcie weszłam do gabinetu Kornacka była już tak rozochocona, że tylko czekała okazji. Pani doktor kazała się rozebrać. Kornacka sobie nie odmówiła pytania: całkiem? Nie, do połowy - rzekła pani doktor. Osłuchała, opukała, coś zanotowała. Po czym kazała stanąć na środku, zasłonić jedno oko i czytać literki. Litościwie w przedostatnim rzędzie, nie ostatnim. Lewe oko poszło bez zająknięcia. Zasłoniłam to lewe, a prawe guzik zobaczyło. Nie widziałam nawet trzeciego rzędu, pierwszy i drugi dość mgliście. Radośnie zakomunikowałam, że nie widzę. Panią doktor chyba lekko zatchnęło, ale brnęła dalej. Niech pani założy okulary - poleciła. Próbowałam protestować, że okulary to ja mam do czytania, ale z bliska, a nie z kilku metrów. Pani założy! No to pani założyła. Znowu radośnie zawołałam, że teraz nie widzę już nic. Pani doktor coraz bardziej zatchnięta była. No widzi pani, ja w tej sytuacji to nie mogę pani tego podpisać. Kornacka złośliwie mi chichotała zza kołnierza, toteż spytałam: a właściwie dlaczego muszę widzieć każdym okiem osobno? Przecież oboma to ja widzę doskonale. I dodałam, że ja tak tylko z ciekawości pytam. Pani doktor ugięła się pod naciskiem Kornackiej i moim, podpisała "bez ograniczeń" wzdychając ciężko. Tylko na egzamin niech pani idzie bez okularów - poleciła. Jeszcze czego, muszę przecież przynajmniej instruktora widzieć, no. Wracałam do domu radosna, jak czyżyk na wiosnę. Do dziś mi nie przeszło to czyżykowanie.

czwartek, 17 sierpnia 2017

Babciny krochmal

Moja babcia lubiła mocno wykrochmaloną pościel. Taką aż sztywną. Latem, kiedy spędzałam u babci wakacje, lubiłam kłaść się w taką właśnie pościel. Ssało mnie, żeby się w tej pościeli zakopać i marzyć. Nie do końca pamiętam o czym, ale pewnie o czyjejś bliskości, cieple, bezpieczeństwie. Wymyślałam nieustannie scenariusze swojego życia z nastoletnią nadzieją. Dziś nie krochmalę pościeli. A marzę w każdej wolnej chwili. I dalej o tym samym. Tylko teraz nazywam to zwyczajnym życiem. Chciałabym po obudzeniu się patrzeć przez okno na zielone z niebieskim, czasem na białe z niebieskim. Wiedzieć, że za chwilę wypiję kawę na werandzie albo w pobliżu kominka. Że usłyszę czyjeś dzień dobry, ciepłe dzień dobry. Że zrobię kolejną czapkę i usłyszę, że fajna ona jest, ta czapka. Że ugotuję obiad i zupa nie będzie za słona. Że będę sobie tkać dywaniki na własnoręcznie zbudowanym krośnie. Że moim problemem będzie, jaką książkę przeczytać, a nie kiedy ją przeczytać. Że kiedy się schowam do swojej jaskini, to w końcu usłyszę: wyłaź, bo mi ciebie brak. Że będę robić rzeczy, które mają sens i które będę lubiła robić. Że z przyjemnością upiekę rano świeże bułeczki. Wyhoduję pomidory i będę je jadła, jak kiedyś. Jeszcze zielone, z miodem. No i się rozkrochmaliłam, no.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Jak poderwać do lotu płeć przeciwną

 Wzięło mnie na grzebanie w internetach. Znaczy szukałam sposobu na mole, bo mi się rozlazły, a znalazłam sposoby na podryw. Jakim cudem - nie mam pojęcia. Moli albowiem nie zamierzałam podrywać, a już na pewno nie do lotu. Podrywania faceta lub kobiety też nie mam w planach, bo nie i już. Poniższe znalazłam na joemonsterze. Rozbawiło mnie, a jakże. Z drugiej strony trafiła mnie ciężka febra na manipulację. No nie znoszę wciskania kitu, szczególnie celowego wciskania. Takie au naturel mi się marzy. A właściwie to już mi się nie marzy. Mam swój koniec świata i więcej nie potrzebuję. No. Ale może komuś się rady przydadzą. Panom polecam szczególnie sposób na misia - żadna się nie oprze. No, chyba że Barbie. Panie natomiast powinny skoncentrować się na wampie. Nic tak nie działa na faceta, jak wamp. A najlepiej wamp z modyfikacją z punktu na Barbie - nic mądrego niech paniom przez uróżowane usteczka nie przechodzi.  Zresztą właściwie można sposoby łączyć dowolnie. Jeśli ofiara się zrobi na wampa, to ma szansę poderwać lekarza, w najgorszym razie ratownika medycznego, jeśli opiekuna nie znajdzie. I tak dalej, i tak dalej. Zresztą, co ja będę kombinować. Sami sobie kombinujcie.
No to powodzenia.

Dla panów

1. Na misia.Uśmiechasz się głupkowato, mówisz, że masz pluszowy charakter i jesteś stworzony do przytulania. Działa to na kobiety silne, niezależne, które szukają w mężczyźnie właśnie misia. Uważaj, żeby nie przesadzić – na pierdołę żadna nie zwróci uwagi.
2. Na nieśmiałego.
Potrzebujesz skombinować przepraszający wyraz twarzy i dużo mrużyć oczy. Przechodząc obok wymarzonej kobiety, wyniszcz cichutkie „przepraszam” i spojrzeniem pokaż jej, że jest ci przykro, że żyjesz. Na pewno będzie chciała ci pomóc.
3. Na szejka.
Inwestujesz w solarium, tombakowe ozdoby i walutę (najbardziej dolary, choć mogą być też korony czeskie – może babki nie odróżnią). Po mieście chodzisz z plikiem banknotów w dłoni. Uwaga! Zamiast kobietki możesz przyciągnąć meneli.
4. Na intelektualistę.
Kłopotliwe, bo trzeba załatwić jakąś książkę. Ale potem jest już z górki. Chodzisz po parku i udajesz zachwyconego tym, co czytasz. Gdy dziewczyna zapyta o ulubionego autora, wymieniaj latynoskie nazwiska (Raul Gonzales, Luis Enrique, Fernando Morientes, możesz dodać również Christiano Ronaldo i Tomasz Hajto).
5. Na osiłka.
Proste i nie wymagające dużych nakładów. Nie mów dużo, rób groźne miny i wypychaj podkoszul-kę skarpetkami na wysokości bicepsów. Powtarzaj co chwilę: „Pudzianowski! Pudzianowski! Dominator!”. Ryzyko: propozycja wyjścia na solo od innego osiłka.
6. Na romantyka.
Bądź wiecznie zamyślony. Mów, że kobiety są piękne jak koń w galopie, a miłość jest jak chodzenie boso po zroszonej trawie. Wykonuj dziwne gesty (np. puszczaj buziaki do gołębi zrywających się do lotu). Bardzo skuteczna metoda.
7. Na turystę.
Mów w obcych językach. Najlepiej po angielsku. Jak nie znasz, to udawaj że znasz. Nie zaszkodzi wymachiwanie pozwoleniem na pracę za granicą lub wizą do USA. Uważaj na kieszonkowców!!
8. Na artystę.
Dziecinnie łatwe. Nie gol się, nie czesz. Ubieraj stare swetry i koszule z kołnierzem a’la Słowacki. Cytuj klasyków (patrz latynoskie nazwiska z punktu 4) i zachowuj się niekonwencjonalnie. Rada – zawsze bądź bez pieniędzy.

 Dla pań


1. Na nieśmiałą.
Genialnie proste. Z koca uszyj sobie długą, przyciężkawą i ohydnie niemodną sukienkę. Skombinuj okulary w grubych oprawkach z żaluzjami i plastrem (coś a’la wczesna Natalia Kukulska) i rusz w miasto. Zachwycisz równie nieśmiałych.
2. Na ofiarę.
Na ten numer znajdziesz chłopaka – opiekuna. Przechodząc obok tego jedynego ostentacyjnie zgub cokolwiek, potknij się i złam nogę w trzech miejscach. Jeśli dobrze dobrałaś metodę na pewno rzuci ci się z pomocą. Jeśli nie – dzwoń po karetkę.
3. Na wampa.
Trochę ograny, ale ciągle skuteczny numer. Czerwone paznokcie (koniecznie też u stópek!), minimalistyczna mini, maksymalistyczny dekolt i już. Faceci lecą, jak pszczoły do ula.
4. Na fankę sportu.
Trudne, ale niezwykle skuteczne. W barze głośno komentuj oglądany przez panów mecz, wyzywaj sędziego od najgorszych najgorszych rzucaj teksty w stylu : „Tak to możesz grać w Zjednoczonych Nowy Sącz!”. Musisz też pić piwo i zapuścić brzuch.
5. Na chłopa.
Zapomnij o depilacji i dobrych manierach. Bekaj, przeklinaj i co chwilę pociągaj nosem. Koniecznie załatw skądś film o DDR-owskich kulomiotach. Ich urok to Twój cel! Na ten numer na pewno poderwiesz jakiegoś intelektualistę. W końcu mężczyzna w domu jest potrzebny.
6. Na Martynę Wojciechowską.
Podejrzyj jakim autem jeździ ten przystojniaczek. Doczytaj o nim w „Auto Świecie”, podpytaj brata i już! Przy następnym przypadkowym spotkaniu pochwal jego konie (mechaniczne), linię (nadwozia) i ryk (silnika). Jak nic weźmie Cię na przejażdżkę …
7. Na Barbie.
Najczęściej stosowana metoda. Spal się na solarium, utleń włosy i chichocz za każdym razem, gdy obiekt Twoich westchnień otworzy usta. Nawijaj o szminkach, ubieraj się na różowo, a do komórki przyczep maskotkę. Absolutnie nie mów nic mądrego – możesz go spłoszyć!!!

8. Na Kopciuszka.
Co chwilę mów, jaka jesteś nieszczęśliwa. Że tu Ci oczko poszło, że tam zgubiłaś frotkę. Cały czas podkreślaj, że przy nim byłoby Ci o wiele lepiej, że jest Twoim „opatrznościowym”. Wiem, wiem, powinno być jeszcze „mężem”, ale to słowo jest zakazane przy mężczyznach! Dla podkreślenia efektu przywitaj go kiedyś z miską maku i popiołu. Powiedz, że akurat przebierasz.



poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Ta ostatnia niedziela

Zaczęła się ta niedziela mało fortunnie. Pół nocy sprzątałam łazienkę i okolice, jako że do przemyślenia mam nieco. Najlepiej mi się myśli przy sprzątaniu łazienki właśnie. Już prawie wymyśliłam, byłam o włos, o jedną myśl. No i przyjechał Leon z kaskiem. Wymyślenie się mi rozjechało. A i ssać mnie zaczęło jeszcze bardziej na wiatr we włosach. Ale nie miałam czasu myśleć dalej, bo do znajomych się udałam w celach rozrywkowych. Rozrywkowo było bardzo, spłakałam się ze śmiechu kilkakrotnie, czego mi ostatnio brakowało nad wyraz. Znaczy śmiechu mi brakowało. No to nadrobiłam. Wracałam bardzo późną porą, zatem taksówką. Uprzejmy damski głos w słuchawce poinformował mnie, że nie wie, czy jakiś kierowca przyjmie  - i tu ja usłyszałam wyzwanie. Bardzo mi się to spodobało, przekazałam pani, że wobec tego poproszę o kierowcę lubiącego wyzwania. Finał był taki, że przyjechał młody człowiek z na wstępie uśmiechniętym pyszczydłem. Odprowadzali mnie znajomi odstawiając chyba taniec żalu w tle, bo pan skomentował, że muszą mnie bardzo lubić, skoro tak żegnają. Po czym wdaliśmy się w rozmowę o gwiazdach. Że piękne i że najlepiej je widać poza miastem, gdzie nie ma łuny cywilizacyjnej. Fajna była ta rozmowa, a młody człowiek uroczy. Podjeżdżając pod mój dom powiedział jeszcze, że pani dyspozytorka poleciła mu odwieźć mnie pod samą bramę i poczekać, aż wejdę. No i teraz myślę, co ja jej takiego powiedziałam, że się moim losem aż tak przejęła. Że niby kierowcę lubiącego wyzwania chciałam?

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Volare

Siedziałam sobie na ławce i obserwowałam świat. Po cichu liczyłam też, że świat dostarczy mi rozwiązań, jakich nie umiem sama znaleźć. Poniekąd dostarczył. Pewna wrona siwa spacerowała sobie przede mną, nie zwracając uwagi na mnie, mój nastrój i okolice. Ot, łaziła piechotą w tę i z powrotem. Dziób miała lekko otwarty, oczkami nie strzygła. Chwilami poruszała się dostojnie, by po chwili podbiec odrobinę. Wszystko piechotą, na łapach, czy co tam wrony mają. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego właściwie ona chodzi. Przecież umie latać, wrona jedna! Gdybym to ja umiała latać, to ho ho! Latałabym nieustannie. Spytałam wronę, czemu łazi miast latać. Popatrzyła na mnie z ukosa i słowo daję, że z politowaniem. Wyglądała przy tym na zirytowaną i lekko znudzoną. I wtedy dokonałam odkrycia - jej się latanie zwyczajnie znudziło! Jako małe ptaszę zapewne doczekać się nie mogła, aż rozwinie skrzydła efektywnie i efektownie. A kiedy już posiadła umiejętność, zwyczajnie umiejętność przestała ją bawić. No takie to przecież ludzkie. Znaczy wronie.

środa, 19 lipca 2017

Tempus fugit

Kłamstwo ma podobno krótkie nóżki i pękaty tułów. Czego by tam nie miało, budzi we mnie wstręt. Obrzydliwe jest, jak kolor Pantone 448 C. A ostatnio głoszone jest wszem i wobec bez żadnego skrępowania, zająknięcia. Ot tak, bo można. No to telepie mnie po nocach, przyprawia o kołatania i żyć spokojnie nie daje. I nie pomaga świadomość, że czas leci i jak poleci z wizgiem, to ten pękaty tułów w końcu krótkimi nóżkami się nakryje, tak będzie uciekał. No bo za dużo czasu to ja nie mam. Tempus mi fugit i chciałabym pożyć, jak człowiek.

piątek, 14 lipca 2017

Tartak wyrazów

Nadmorze i inne atrakcje tak zajęły mi myśli, że zaległam z wydarzeniami poprzedzającymi. A wydarzało się, jak diabli. Tuż bowiem przed nadmorzem uczestniczyłam w zlocie o brzemiennej w treść nazwie - Pęknięty Pęcherz. Hasłem zlotu było rockabilly, mile widziane były ubrania z epoki. Niestety, gabaryty mi zaprotestowały odzieżowo. Postanowiłam zlecieć się normalnie, bez robienia z siebie pin-up girl. Był to mój pierwszy zlot motocyklowy, z ciekawością więc się przyglądałam wydarzeniom i ludziom. Wydarzenia, jak wydarzenia - nocne Polaków rozmowy, dzienne może mniej intensywne, ale równie interesujące. Za to ludzie! Przekrój wiekowy ho ho! Od dzieciątek do staruszków - znaczy mniej więcej moja grupa wiekowa. Jednym wiek utrudniał kontakty międzyludzkie, innym nie. Kilka postaci spodobało mi się szczególnie. Z różnych powodów. 
Mała dziewczynka, córka właściciela czy zarządzającego ośrodkiem. Czterolatka mająca na co dzień te wszystkie pawie, kucyki, psy obecne w ośrodku. Chodząca swobodnie po terenie, bez opieki dorosłych. Normalna, kontaktowa. Rozmawiająca z każdym bez oporów. Pomyślałam, że świetne ma dzieciństwo. Bez ogrodzonych placów zabaw, bez strachu przed ludźmi. Dobrze mi się robiło w człowieku na jej widok. 


Młody człowiek wystylizowany na wczesnego Nicholsona. Zdaje się, że miał być diaboliczny z założenia. Sposób, w jaki się przytulał kontrastował z jego pozą ewidentnie. Przytulał się normalnie, z potrzeby. Pozował na cynika i drania. Próbował szokować zachowaniem, tekstami. Pomyślałam, że często jest to wołanie o zainteresowanie, o ciepło. Nie protestowałam więc przeciwko przytulaniu. Matczynemu przytulaniu. Mam nadzieję, że będą kiedyś z niego ludzie. Mimo wszystko.
Człowiek z blizną. Tak go sobie nazwałam, choć widocznych blizn nie posiadał. Wewnętrznie na pewno. Mroczny bardzo, wyalienowany, choć pozornie kontaktowy. Hermetyczny. 
Właściciel/administrator ośrodka. Siedział z nami do późnej czwartkowej nocy. Przyjemność mi sprawiało słuchanie jego głosu. Przyznaję, że mniej zwracałam uwagę na treść, bardziej na timbre jego głosu. Plastycznie mówił, cokolwiek mówił. Cały na wierzchu taki, normalny. Wracał do siebie nocą krokiem marynarza, ale następnego dnia od piątej rano już działał. 
Kobiet było znacznie mniej, były też raczej tłem, niż sednem. Jedne z tym pogodzone, zachowywały się normalnie. Inne próbowały skierować wszechobecny testosteron w swoją stronę. Różnie próbowały. Strojem, zachowaniem. Z różnym skutkiem. Największą przyjemność sprawiło mi patrzenie na dziewczynę z Vespą. Była prawdziwa, naturalna. Uśmiechnięta ze środka. Niczego nie grała i nie udawała. Nie gwiazdorzyła. Nie próbowała w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi. Była sobie sobą. Uśmiechało mi się w człowieku na jej widok.
Postaci ciekawych było wiele,  nie zdążyłam się wszystkim przyjrzeć. Wyjeżdżaliśmy w sobotę rano, żeby dotrzeć na koncert w Świeciu. Po byciu z tłumem, po koniecznych w pewnym sensie interakcjach, świadomość bycia w tłumie bez potrzeby bratania się była dla mnie kojąca. A sam koncert okazał się przyjemnością nad wyraz przyjemną. Rozczarował mnie nieco Wierzcholski z Nocnej Zmiany Bluesa, ale trudno. Wynagrodzona się poczułam obficie koncertem Latvian Blues Band. Wyjątkowo utalentowani młodzi ludzie, wyjątkowo. A Sari Schorr przyprawiła mnie o dreszcze niespokojne. Niesamowity ładunek emocji, pozytywnych emocji. Śmiało mi się wszystko w człowieku i dalej się śmieje na samo wspomnienie.




 
Powyżej perełka z okolic Częstochowy. Nie mogłam sobie odmówić. Taki tartak wyrazów to piękna rzecz.

niedziela, 9 lipca 2017

Rekonesans

Wybraliśmy się z Leonem na rekonesans. Chęciny wyglądały zachęcająco ze względu na położenie, tośmy sobie pojechali. Leon w sobotę miał urodziny, miało być czule i słodko. Pech mnie, psiakrew, prześladował od samego początku. Po pierwsze kłopot z przesyłką prezentu urodzinowego. Miły głos dziewczęcy z Niemiec zapewniał mnie, że dojdzie na czas. Nie doszło. W piątek przed wyjazdem na szybko więc kombinowałam jakiś prezent zastępczy. Wymyśliłam książkę Patti Smith, sprawdziłam w internecie, gdzie mają i pojechałam się domagać. Pani sprzedająca okazała się bardzo sympatyczna, przeszukała półki i książkę znalazła. Przy okazji ucięłyśmy sobie pogawędkę na temat ceny biletów w Dolinie Charlotty, gdzie Patti Smith zaśpiewa i o Jazz Summer Festival na Starówce. Miło było się przekonać, że młodzież słucha dobrej muzyki. Prezent zapakowałam i wymyśliłam, że zrobię Leonowi w sobotę extra śniadanie. Śniadanie drwala mianowicie, a w bułę miałam wbić urodzinową świeczkę, żeby było znacząco. Zapakowałam jajka tak, żeby się nie stłukły, zapakowałam bekon i ser. Bułę już pokrojoną też zapakowałam. I co? Obsługa kuchenki, jaką dysponowaliśmy w wynajętym domku okazała się dla mnie zbyt trudna. Przypaliłam bułę, jajko się rozlało, a bekon okazał się wiórowaty. Ze świeczką dałam sobie już spokój, tym bardziej, że Leon w trakcie mojego miotania się w kuchni spytał grzecznie, czy aby coś się nie przypaliło. Jasne, że się przypaliło! Ale udawałam, że to tak celowo. Z wrażenia nie posoliłam, zapomniałam o keczupie. No dramat. Tymczasem Leon to śniadanie zjadł z podziwu godnym spokojem. Jakiś inny chłop piznąłby tym talerzem za okno, a mnie w ucho. A Leon zjadł. Złego słowa nie powiedział. Jakiś nietypowy ten Leon, no. 
Zamek Henrysia Sandomierskiego
Co prawda przy innych przedsięwzięciach odmówił udziału. Nie chciał pójść na chęciński rynek posłuchać zespołów ludowych. No nie chciał i już. A mogło być tak pięknie! Dostalibyśmy po baloniku z napisem TVP 3 i byłoby się czym chwalić znajomym, a tak klops. Po blamażu ze śniadaniem nie miałam już śmiałości naciskać. Tym bardziej, że dzień był męczący. Objechaliśmy okolice w poszukiwaniu krajobrazu do popatrzenia. Wylądowaliśmy aż w Sandomierzu - swoją drogą fajne miejsce. 

Perełka z Pacanowa
Byliśmy też w Pacanowie, co okazało się dla mnie ogromnym rozczarowaniem z jednej strony. Nie widziałam bowiem ani jednego Koziołka Matołka. O tym wiklinowym przed Europejskim Centrum Bajek szkoda mówić, popierdółka jakaś, a nie Matołek. Stała tam jedynie jakaś kosmopolityczna Królewna Śnieżka z jednym krasnoludkiem. Trafiłam za to na perełkę zupełnie innego rodzaju. Natychmiast oczywiście uwieczniłam. I postanowiłam takie perełki uwieczniać, gdzie się da. One są tego warte, co widać na obrazku. Memento mori, jak diabli.
 
Jeździliśmy i jeździliśmy, a tymczasem okazało się, że najpiękniejsze krajobrazy mieliśmy prawie pod nosem, w bliskiej okolicy Kielc. Ale musieliśmy zrobić około 300 km, żeby się o tym przekonać. Leon odwiózł mnie na dworzec we Włoszczowej (sic!), a po drodze zażyczyłam sobie lodów. Nie mogłam sobie odmówić, bo w życiu nie jadłam lodów w kolorowym rożku, a takie właśnie włoszczowska cukiernia oferowała. No to sobie zjadłam, w pomarańczowym rożku. Czuję się, w pewnym sensie, lodowo usatysfakcjonowana.

wtorek, 4 lipca 2017

Obrazki z nadmorza

Nadmorze udało się nam nad wyraz. Pogoda, jak marzenie - nie dokuczał upał, można było poleżeć na plaży. Aktywnie poleżeć. Odżywialiśmy się wzorowo, jak staruszkowie odżywiać się powinni. Ryby wędzone i smażone, warzywa i owoce. Szczególnie owoce. Leon upodobał sobie truskawki, ja jabłka. Wyjątkowo przypadła mi do gustu ich płynna postać w postaci cydru, co świetnie wpływało na zyski polskiego sadownictwa i mój nastrój. Jedynym cieniem na lazurze nieba i morza były dzieciątka, niestety. Jechaliśmy z przeświadczeniem, że poza sezonem dzieciątek nie będzie. Wszak powinny być w szkołach, internatach, domach dla trudnej młodzieży. Tymczasem wylegało to grupowo na plażę, przechadzało się chaotycznie po miejscach publicznych i zakłócało spokój. Poza dzieciątkami dominującą grupą wiekową była nasza grupa wiekowa - znaczy stan przedemerytalny i emerytalny. Miejscami mocno emerytalny. No i oczywiście Niemcy, też emerytalni głównie, a jakże. Między dzieciątkami, emerytami rodzimymi i niemieckimi snuły się tłumy kobiet w ciąży. W różnym stadium. Od piętnastominutowej do zaawansowanej. Dużo ich było, bardzo dużo. Siadaliśmy sobie często na jakiejś ławce w celach obserwacyjnych. Szkoda, że nie przyszło mi do głowy podejście statystyczne i nie policzyłam ile ciężarnych przypada na nieciężarne. No trudno, może następnym razem. 

Obrazek pierwszy
Pan naprawiał, czy uzupełniał bankomat. Ciekawością gnana chciałam się przyjrzeć, ale pan mógł uznać, że planuję ograbić. Spytałam zatem, czy mogę popatrzeć, bo ciekawa jestem skąd się biorą pieniądze. Pan okazał się dowcipny, bo odpowiedział: z pracy, proszę pani, z pracy. 

Obrazek drugi
Do domku obok wprowadziły się cztery sztuki żeńskie i jedna męska. Trzy żeńskie w wieku emerytalnym, jedna żeńska w emerytalnym zaawansowanym. Tej ostatniej nie zamykały się usta. Nadawała i nadawała. Zresztą nadawały wszystkie sztuki, nawet męska. Okazało się, że są z okolic bliskich wielbicielki broszek i logistycznie przyjazd autokarów na ważne spotkanie w Kołobrzegu organizują. Zaproponowałam Leonowi włączenie muzyki satanistycznej, żeby im ułatwić decyzję o zmianie miejsca zakwaterowania. Nie było to potrzebne, bo zmyli się dość szybko do ośrodka o wyższym standardzie, jak się okazało. A szkoda, bo już widziałam oczyma wyobraźni, jak pakują się w pośpiechu i przechodząc obok spluwają ze wstrętem.

Obrazek trzeci
Siedliśmy na ławeczce w bocznej uliczce popatrzeć na ludzi i odpocząć po przejściu 500 metrów. Nie mogliśmy dopuścić do zadyszki, bo nie po to przyjechaliśmy, żeby się zadyszać. Podszedł młody człowiek (na moje oko młody) z butelką jakiejś wódki w ręku i spytał, czy może się przysiąść. Jasne, że może, a co tam. Opowiedział nam od razu, co go boli. Urodziny miał tego dnia, czterdzieste. Kobieta go rzuciła. Ma dwoje dzieci. Przyjazny dość był, choć uwalony już nieco. Od tego spotkania nazywaliśmy uliczkę Aleją Czterdziestolatka. Gdyby nadmorze chciało zmieniać nazwy ulic, to my już mamy propozycję, no.

Obrazek czwarty
Znowu ławeczka, tym razem przed werandą z ciekawym sprzętem na niej. Wyjątkowo lubiane przeze mnie miejsce. Blisko do knajpki z dobrym smażonym dorszem i rewelacyjną surówką z kapusty. Równie blisko do gofrowni z lodami o smaku mango. No idealne miejsce. Przed nami pojawiło się dzieciątko w jakimś samochodziku zdalnie sterowanym. Zdalnie sterował tatuś, dumny tatuś. Lansował się samochodzikiem dziecka i ubiorem. Cały był na biało, od koszulki po klapki. Pewnie to była markowa biel, ale nie zwróciłam uwagi. Tatuś z dumą sterował dzieciątkiem, obnosząc z dumą zarówno joystick, jak i ubranko. Nadmuchany, nadęty i napompowany. I tak w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. 

CDN

środa, 7 czerwca 2017

Jaczenie

Długo czekała Kornacka na taki dzień, jak dzisiejszy. Bardzo długo. Chyba było warto, bo napiekliła się dzisiaj do wypęku. Zaczęło się już od rana. Siedzimy w pracy we trzy: koleżanka A., koleżanka Gwiazda i ja. Każda inna, każda inaczej reaguje na stres. A każdą z nas dziś dopadł. Gwiazda od bladego świtu wisiała na telefonie. A że rozmawiając ćwierka, tryska i grucha, było to uciążliwe nad wyraz. Zrobiłam transparencik z tekstem "strefa wolna od prywatnych rozmów telefonicznych" i zagroziłam, że powieszę na drzwiach od zewnątrz. Pomogło ledwie na pół dnia. Koleżankę A też coś dopadło, a jak ją dopada robi się nadruchliwa i gadatliwa. Głośno gadatliwa. Miałam do napisania kilka ważnych pism, taki rzut na taśmę przed urlopem, a skupienie się w takich warunkach nadmiernej ruchliwości moich współpokojowiczek było niezmiernie trudne. Kornacka powarkiwała pod nosem, ale trzymałam ją na wodzy. Niestety, nie mogłam sobie wypuścić pary na spacerach w krzaki, bo mój ulubiony kolega pracowy zachorował. Samej w krzaki nijak mi się nie chciało. Na domiar złego trafił się na którymś papierosie kolega lubiący przekraczać moje granice. Znaczy stoi bardzo blisko mnie, a czasem nawet chcąc podkreślić wagę słów przez siebie wypowiadanych, dotyka mojego rękawa. Dzisiaj przekraczał i dotykał. Kornacka była już bliska wybuchu. No i poszło. Trafił się pan, który jakiś czas temu odszedł na emeryturę, chyba niekoniecznie z własnej woli. Rozpoczął monolog mniej więcej takiej treści: JA zrobiłem, JA wymyśliłem, JA zrealizowałem, JA zasłużyłem... Leciało to jego JA we wszystkich możliwych kierunkach. Mało się nie zadławił. Byłam tak zniesmaczona, że nie odezwałam się ani jednym słowem, nie wspominając o współczującym, którego zapewne oczekiwał. Kiedy wróciłam do pokoju, powietrze dawało się kroić tępym nożem. Co się wydarzyło, nie wiem. Nie pytałam, bo i po co. Niemniej chcąc rozładować spytałam grzecznie, kto zamknął okno. A spojrzała na mnie i już chciała zapewne mnie objechać, że jak mi duszno, to powinnam się przewietrzyć, ale zauważyła mój wzrok i zamilkła. No to poleciałam tekstem łagodzącym: pewnie ty A., co? A mówiłam, ubieraj się cieplej. Wtedy wybuchła Gwiazda: no tak, do A. to ty tak łagodnie, a jak ja zamykam okno, to nie jesteś taka miła! No tu Kornacka miała prawo wybuchnąć, co też uczyniła. Gruczoły jadowe się uaktywniły, przeleciałam się po upodobaniach do stęchłego, kołtuńskiego powietrza. Tudzież po bluzeczkach bez rękawów i z dekoltami po kokardki. Gwiazda się obraziła, A. chichotała schowana za swoim monitorem. Postanowiłam wyłączyć odbiór fonii i zająć się swoją pracą. Nie dało się, no nie dało. Gwiazda wyciągnęła jakąś błahą sprawę i poinformowała z właściwym sobie patosem, ze uczula nas na coś tam. Warknęłam tylko, że czuję się uczulona. I tak połowa dnia minęła na powarkiwaniach Kornackiej, słusznych lub mniej, ale dosadnych. Otworzyłam okno, włączyłam wiatrak i tylko czekałam, aż któraś z koleżanek coś powie. Chyba się bały, cisza bowiem panowała prawie całkowita, przerywana tylko telefonami. Prywatnymi w większości! Gruchaniem, tryskaniem, świergotem. Na zmianę z płaczliwym zawodzeniem. W zależności od rozmówcy. Kornacka komentowała co ciekawsze twory słowne pod nosem. 
Koniec dnia przywitałam z ulgą, zdążyłam bowiem wszystko, co trzeba napisać i wysłać. Mimo kłód rzucanych pod nogi. W  autobusie było miejsce siedzące, usiadłam i odpłynęłam próbując myśleć o przyjemnościach mnie czekających już od jutra. Prawie pod domem trafiłam jednakże na scenkę, która mnie znów zagotowała. Po drugiej stronie ulicy, czekając na przejście, stała matka z dwojgiem dość dużych dzieci i jednym małym, w wózku. Wszyscy o podobnej figurze, mocno otyli. Nie zarejestrowałabym faktu, gdyby nie jakaś para stojąca obok mnie. Państwo raczyli komentować tuszę rodziny po przeciwnej w mało wybrednych słowach. Ruszyło mnie i warknęłam, że schudnąć się pewnie da, zmądrzeć na pewno nie. I poleciałam sobie myślowo po ostatnich, podobnych wydarzeniach. Kilka dni temu mój sąsiad równie niewybrednie komentował jedzenie loda na ulicy przez jakąś puszystą dziewczynę. Że niby, jak się żre, to się tak wygląda. Zaczęłam wtedy grzeczną dyskusję, czy jakby loda jadła szczupła i zgrabna dziewczyna, to by patrzył z przyjemnością? Odpowiedź była poniżej poziomu depresji holenderskiej. Że jakby nie żarła, to by nie była gruba i wtedy można byłoby patrzeć z przyjemnością. Przypomniałam sobie jeszcze kilka takich kwiatków i doszłam do wniosku, że nie pomoże mi nawet emigracja do Czech. Nic mi nie pomoże. Nie jestem w stanie najwyraźniej zaakceptować ludzkiej głupoty, egoizmu i egocentryzmu. Tudzież narcyzmu i paru innych wad powszechnych. Jestem przypadkiem straconym, genetycznie wadliwym, nieprzystosowanym do życia w normalnym społeczeństwie. Nie nadaję się i koniec.

niedziela, 4 czerwca 2017

Piknikowo

Szkolny piknik był obowiązkowy. Cel szczytny: zebranie pieniędzy dla jednej z uczennic potrzebującej przeszczepu komórek macierzystych. Najpierw przedstawienie (moje wnuki robiły z powodzeniem za krwiożercze wilki), potem kiermasz. Nasza klasa robiła bransoletki z kolorowych gumowych kółek, inna sprzedawała ciasta pieczone przez rodziców, jeszcze inna oferowała malowanie twarzy. Jedna z dziewczynek roznosiła w koszu cukierki zachęcając do częstowania się i wrzucania datków do świnki-skarbonki. Rodzice zapewniali różne rozrywki. Jeden z ojców przywiózł szybowiec, w którym dzieciaki mogły posiedzieć i z cierpliwością ogromną tłumaczył im zasady sterowania. Inni organizowali tory przeszkód, konkursy piłkarskie, ping-ponga, co kto w duszy czuł. Na scenie kilkoro dzieci prezentowało umiejętności taneczne. Aż usiadłam, żeby się przyjrzeć. Większość tańczyła, jak dzieci. Zwyczajnie. Moją uwagę przykuła jedna z dziewczynek - jej ruchy nie były ruchami dziecka. Ruszała się, jak marzenie pedofila. Skąd u ośmiolatki takie umiejętności?  Taki pomysł? Taka świadomość? Świadomie i śmiało wyginała ciało. Aż mnie szarpnęło. Zakończeniem był wspólny występ dzieci uczących się tańca na zajęciach pozalekcyjnych. Tańczyły z wizgiem. Przysłuchiwałam się komentarzom matek stojących za mną. Doceniały wysiłek dzieci oczywiście, ale komentowały raczej ruchy pana prowadzącego taniec. Było co komentować, oj było...
Nie wiem, ile zebrano pieniędzy, ale spodobała mi się taka akcja. Dzieciaki były zaangażowane, rodzice też. Smutne tylko, że taka akcja w ogóle musiała się odbyć. Że ktokolwiek musi zbierać pieniądze na ratowanie własnego życia. 
Kolejny piknik odbywał się w parku i nie był obowiązkowy, ale nie sposób było tym małym harpiom odmówić. Zaciągnęłam ich do stoiska zawodów ginących. Pan stolarz uczył, jak rżnąć, szlifować, ozdabiać kawałki drewna. Jego kwalifikacje były widoczne od pierwszego kopa - brakowało mu palca wskazującego lewej ręki. Maja i Janek sami piłowali swoje kawałki drewna, sami szlifowali. Okazało się to dla nich wyjątkowo interesujące, bardziej niż cokolwiek innego. Potem próbowali swoich sił w karate, w judo, w boksie. Nauczyli się przyrządzać dietetyczny dip do warzyw i posłuchali, jak dbać o zęby. Ten piknik parkowy organizowany był przez urząd dzielnicy i muszę przyznać, że z głową. Żadne tam jarmarczne popisy. Sensowne zajęcia dla dzieci, pokazy różnych umiejętności, aktywności. Moje harpiątka były bardzo aktywne. Wszystkiego chcieli dotknąć, zobaczyć, spróbować. Wykończyli mnie. Po powrocie do domu zamiast zabrać się do planowanej pracy zwyczajnie padłam. Z radością ze spędzonego z nimi dnia padłam.

wtorek, 23 maja 2017

Zabawa w stylu folk

Z powodu malowania naszych rodzimych pokoi siedzimy w jednym, dużym w rozszerzonym składzie - 6 osób. Jest to niesłychanie zabawne. Zderzenie światopoglądów i poczuć humoru naszej szóstki okazuje się wysoce rozrywkową mieszanką. Każde z nas jest przecież inne. Wydziałowa Gwiazda zajęła strategiczne miejsce - z daleka od nas, tzn. A i mnie, bardzo blisko najmłodszego kolegi T. Pozwala jej to wdzięczyć się konspiracyjnie. W jej pojęciu rzecz jasna, bowiem dla nas sprawa jest czytelna. Reaguje niemal tylko i wyłącznie na pytania i wygłaszane opinie T. Śmieje się tylko z jego dowcipów czy point. Potrząsa wdzięcznie grzywką, perliście się śmieje i uroczo pochyla w jego stronę kibić oraz inne części ciała. Gdy z pytaniem zwraca się do niej ktoś inny, jest tak zapracowana, że nie słyszy.  Przy okazji daje do zrozumienia, jak jest ważna. Wychodząc na 5 minut informuje, że gdyby dzwonił szef, to ona zaraz wraca. Dodaje, że od rana prowadzi z szefem ożywioną korespondencję mailową, zatem podejrzewa, że będzie jej potrzebował - słowo daję, że to cytat! I śmieszno, i straszno. Ale nie mój biznes, niech się T martwi. Może zresztą sprawia mu to przyjemność? Kto wie? Sytuację ratuje fakt, że Gwiazda siedzi w znacznym ode mnie oddaleniu. Nie słyszę zatem wszystkiego i nie widzę wszystkiego. Ogromna to dla mnie ulga. Normalnie Gwiazda siedzi przy biurku tuż obok mojego i siłą rzeczy słyszę i widzę to, czego bym nie chciała. A tak już drugi dzień wracam z pracy bez uczucia zmęczenia. Bosko mi jest. Tym bardziej, że obok mam ulubioną koleżankę pracową A, a z drugiej strony ulubionego kolegę J. Czuję się, jak pączek w maśle no. Tym bardziej, że dyskusje trafiają się kosmiczne. Kolega J zadziwił nas dzisiaj negatywną opinią na temat życia płciowego bazyliszki, która pożera robaczka po skonsumowaniu. Robaczek jest mały, bazyliszka duża. I tak wyciąga do niego swe rachityczne ręce, że ten ulega chuci i zbliża się na odległość ułatwiającą zadzierzganie. A po zadzierzgnięciu zjada wycieńczonego zadzierzgiwaniem robaczka. Miał na myśli modliszkę, jak się okazało. Spointował wymownie, na Gwiazdę patrząc, że kobiety bazyliszki się też zdarzają. Dla mnie już do końca życia modliszka będzie bazyliszką, tak mnie to ubawiło. Koleżanka M rozpoczęła natomiast dyskusję na temat tegorocznego Opola pytaniem: to kto tam będzie w końcu śpiewał? Uświadomiliśmy ją, że festiwal opolski odbędzie się w Kielcach albo Toruniu. Z ust M, osoby nad wyraz opanowanej i spokojnej padło słowo obelżywe. Rozbawiło to nas po kokardki i otrzymała gromkie brawa. Bardzo żałuję, że malowanie prawie skończone. Tym bardziej, że jutro pewnie dołączą do nas kolejne dwie osoby. Dopiero będzie zabawa!

sobota, 20 maja 2017

Bez jaj

I wezwał Pan był babę przed oblicze swoje pańskie i pysk boski inwektyw pełen rozdarł był : ty babo leniwa!  Ty zimna klucho stacjonarna! Kuchto prowincjonalna! Głębi ci brak, żebyś Miłosza rozumiała, to chociaż jaja miej i działaj! Pasjami działaj! Nie ustawaj w wysiłkach, żeby szybciej, dalej, mocniej! Na laurach osiadłaś? Do roboty, babo bezjajeczna, do roboty! Świat zdobywaj, szczyty osiągaj! Jak fryga się kręć, a nie jak woda leniwie z prądem płyniesz. Spojrzała baba na Pana ócz szmaragdami swymi i rzekła była: naganiałam się już, naszarpałam w długim życiu babskim. Teraz to ma mi być ciepło, bezpiecznie i ufnie. Bez poganiania, bez niepokoju, bez szarpania. Bez udawania, prawdziwie ma być. A właśnie, że będę stacjonarna! Bo tak! I podkasawszy spódnicę babską oddaliła się była niespiesznie chichocząc pod nosem szatańsko.
.

wtorek, 16 maja 2017

Zieje mi bielą

Zarówno ja, jak i Kornacka, wzięłyśmy sobie do serca aktualne nastroje polityczne i społeczne. A że siedzę w domu przymusowo z powodu wirusa sprzedanego przez moją pracową gwiazdę - kombinuję. I wykombinowałam, że skoro wszyscy zieją nienawiścią, to ja też sobie pozieję. W związku z tym posadziłam na balkonie wyłącznie białe kwiaty. Wiem, że najbardziej zieją białe róże, ale nie mam szans na rozkwit różanej nienawiści na północnym balkonie. Kwitnie mi zatem białą nienawiścią surfinia, begonie, goździki, śnieguliczka, biała szałwia i biała werbena oraz margerytkowate coś, czego nazwy nie pamiętam. I jeszcze jakieś zwisające pnącza o dziwnej nazwie, też nie pamiętam co to. 
Z zeszłych lat mam jakąś bylinę, która kwitnie na fioletowo i nie chce dać się przekonać do zbielenia oraz miętę. Mięta mi potrzebna do mojito, które będę sączyć ziejąc czym popadnie na tym ubielonym balkonie. Leon proponował, żeby jeszcze balustradę na biało pomalować, ale to byłoby chyba już zbyt ostentacyjne. Pozieję kwieciem li tylko i jedynie, a co mi tam.

piątek, 12 maja 2017

Uśmiech mózgu

..."Dzięki wielu badaniom i obliczeniom, wykazano, że jeśli porównując się z innymi człowiek dochodzi do wniosku, że nie wiedzie mu się źle; jeśli nie ma kłopotów ani finansowych, ani zdrowotnych; jeśli ma przyjaciół, zgodną rodzinę, pracę, którą kocha; jeśli jest wierzący i praktykujący; jeśli czuje się potrzebny; jeśli od czasu do czasu zażywa trochę ruchu; jeśli na dodatek mieszka w kraju rządzonym przez nie najgorszych ludzi, gdzie ktoś się nim zajmie, gdy wpadnie w kłopoty - no więc na podstawie badań i obliczeń wykazano, że to wszystko piekielnie zwiększa szanse na osiągnięcie szczęścia"... /Podróże Hektora F.Lelord/
Tytułowy Hektor udał się w podróż po świecie w poszukiwaniu szczęścia, a właściwie po to, żeby dowiedzieć się, co sprawia, że człowiek jest szczęśliwy.  Powyższy cytat to swego rodzaju podsumowanie. Zanim powstało Hektor notował swoje spostrzeżenia. Niektóre z nich wydały mi się ważniejsze od innych:

5. Niekiedy szczęściem jest nie wiedzieć.
Wolę wiedzieć, niż żyć w złudnym przekonaniu. Uczciwsze to jest.

8. Szczęście to przebywanie z ludźmi, których się kocha.
 Nie ma co kombinować, tak jest i już.

10. Szczęśliwy jest ten, kto ma zajęcie, które lubi.
Ostatnio odkryłam, że zadowolenie daje mi robienie czapek!
 
13. Szczęśliwy jest ten, kto czuje się potrzebny.
Różnie ludzie mają. Jedni chcą być podziwiani - z jakiegokolwiek powodu: urody, wiedzy, władzy, wieku, pozycji. Inni cieszą się mogąc być potrzebnymi. Potrzebnymi do tego, żeby potrzebujący czuł się lepiej. Co ma związek z tym poniżej.
 
14. Szczęśliwy jest ten, kogo kochają takiego, jaki jest.
 Inaczej to nie działa. Nie kocha mnie ktoś, kto chce mnie zmienić. Jak się zmienię, to już nie będę ja przecież. No to kogo ten ktoś kocha?

15. Szczęście to czuć, że żyje się pełnią życia.
Indywidualne sprawa. Co to jest bowiem pełnia życia? Całkiem co innego dla osoby mającej jakieś ograniczenia zdrowotne, czy finansowe.
 
17. Szczęściem jest troska o szczęście tych, których się kocha.
Bezdyskusyjnie sprawia mi przyjemność, a więc czyni mnie szczęśliwą szczęście moich bliskich.
 
20. Szczęście to sposób patrzenia na świat.
To chyba najważniejsze. Takie patrzenie na szklankę w połowie pełną lub w połowie pustą. 

A mnie się wszystko uśmiecha, kiedy jestem szczęśliwa. Głównie mózg mi się śmieje. Siedzi na krzesełku, macha nóżkami i śmieje się do wypęku zajadając czerwonego lizaka.
 



czwartek, 11 maja 2017

Zimne natury łono

I wezwała baba Pana przed oblicze swoje babskie i rzekła mu była z wyrzutem: czyś Ty się Panie z rozwielitką na rozumy zamienił? Połowa maja, a Ty śniegiem sypiesz? Mało Ci było, że kwiecień spaprałeś, to jeszcze i maj chcesz całkiem ludziom obrzydzić? Weź się Panie ogarnij, bo za siebie nie ręczę! Piznę Ci Panie, jak słowo daję, piznę między oczy boskie! Na takim zimnym łonie natury, to nawet pingwiny się rozmnażać nie chcą, o bocianach nie wspominając. A brak bocianów w kraju naszym piwem płynącym spowodować może grzech zaniechania wśród tubylców. I jak Ty wtedy będziesz wyglądał? No jak? Jak przeciwnik reform będziesz wyglądał! Ogarnij się Panie, ja Ci dobrze radzę, bo Ci ogród Pański tak przefasonują, że nie poznasz dzieła własnego, coś nad nim latami pracował.

piątek, 5 maja 2017

Kaszmir australijski

Siedzieliśmy sobie pod koniec dnia w pracy już w prawie weekendowym nastroju. Jedna z koleżanek opowiadała o otrzymaniu od kogoś w prezencie wyjątkowo pięknego szala z kaszmiru. Kolega pracowy nieopacznie spytał, z czego się robi kaszmir. Okazja mi nabrzmiała, jak wrzód na tyłku. Kornacka wyrwała się z zamknięcia z radością i się zaczęło. Wytłumaczyłam koledze, że istnieją dwa rodzaje królików: króliki angorskie i króliki kaszmirskie. Te pierwsze są puszyste, puchate i delikatne, jak angora z nich produkowana. Króliki kaszmirskie natomiast są bardziej pękate, zwarte w sobie i sierść mają krótszą. Ze względu na ową pękatość jednakże są znacznie masywniejsze, niż angorskie. Taka też jest wełna zwana kaszmirem. Grubsza, mniej puszysta, ale mięciutka w dotyku. Widziałam, że obie obecne koleżanki wstrzymały oddech. Kolega słuchał. Rozwinęłam się. Dodałam, że króliki kaszmirskie rozmnażają się znacznie obficiej, niż inne króliki, bo więcej ich sierści potrzeba na jeden motek wełny. Że z hodowli królików kaszmirskich słynie australijska prowincja  Queensland, ze względu na dogodne warunki geograficzne. Dopiero, kiedy stwierdziłam, że karmi się je tylko po zachodzie słońca, żeby ich sierść nie nabrała niechcianego połysku, kolega zaczął mi się przyglądać z powątpiewaniem. Wtedy koleżankom puściło i zaczęły się śmiać. A ja się ugotowałam. Nie byłam w stanie dalej zachować powagi. Usłyszałam od mojego pracowego kolegi: ty bardzo zła kobieta jesteś!

środa, 3 maja 2017

Modyfikacja

Była raczej chłodną osobą. Nie okazywała uczuć. Trzymała je zamknięte w swoim umyśle. To nie tak, że nie chciała ich komuś dać. Miłość była jej zawsze bardzo bliska. Obawiała się jedynie, że uczucia porwą jej wszystkie rozsądne myśli tak jak rwąca rzeka porywa wszystko co spotka na swojej drodze. Albo że rozpłynie się jak lody waniliowe rozpływają się w letnie, słoneczne południe. A jego obecność tak na nią działała. Rozumiesz, ciężko się zamarza gdy dookoła tyle ciepła.
- Moja dusza pachnie Tobą

Powyższy tekst znalazłam na facebooku. Po lekkiej modyfikacji wypisz-wymaluj cała ja.

Z wiekiem coraz bardziej jestem przekonana o ogromnym wpływie innych ludzi. Potrafią przedziurawić samotność. Powstałe dziury bywają różne. Są wesolutkie, okrąglutkie dziurki, przez które prześwituje ciepłe światełko. Przez inne, te o poszarpanych brzegach, widać jakąś czarną bezdenność. Jeszcze inne mają brzegi precyzyjnie gładkie. Są wąskie i ostre, jak narzędzie, które je zrobiło. Przez te wiele nie widać. I one najgorzej się zasklepiają. Ale ceruję je zawzięcie - wszystkie, które moją ludzką samotność czynią szatą Dejaniry. Zostawiam sobie krąglutkie przebłyski ciepełka i radości. Świadomie gmeram w nich paluchem prowokując do powiększenia.

A to pisałam 8 lat temu. Potem przestałam w czymkolwiek gmerać. Szacie Dejaniry dorobiłam golf i skarpetki. Okokoniłam się, oflagowałam i pyszczyłam zawzięcie, że nic nie jest mi do szczęścia potrzebne. I nie było.
A teraz? Teraz to mi jest zwyczajnie dobrze. I już.

poniedziałek, 1 maja 2017

Masz babo

I wezwał Pan był babę przed oblicze swoje boskie i wręczywszy jej zgrabnie zapakowaną paczuszkę rzekł z uśmiechem panom właściwym: masz, babo, placek.

środa, 26 kwietnia 2017

U buntu źródeł

Od rana jestem na nie, zbuntowana po kokardki. Zaczęło się chyba od odwiedzenia pracowej toalety. Zwykle, kiedy z niej korzystam i widzę, że skończył się papier toaletowy, zakładam nową rolkę. Dziś odniosłam wrażenie, że ciągle to robię, przynajmniej raz dziennie. A to by znaczyło, że inne panie tego nie robią. No to nie założyłam tym razem nowej rolki! Zbuntowałam się i już. Potem robiłam sobie kawę w pracowej kuchence i zauważyłam, że czajnik jest pusty. Zawsze opróżniając czajnik na swoją kawę dolewam wody do pełna i włączam, żeby korzystający po mnie nie musieli długo czekać, aż się woda zagotuje. Wydawało mi się, że robią to wszyscy. Tymczasem kolejny raz czajnik był pusty. No to nie dolałam wody! Zbuntowałam się kolejny raz. Wyszłam na papierosa, nie opróżniłam pracowej popielniczki. Nie przyniosłam z sekretariatu poczty dla wszystkich, pracowicie wydłubałam ze sterty tylko swoje. Nie przytrzymałam drzwi windy wsiadającym po mnie. Niejeden raz już masowałam potem obolałe ramię po takiej akcji. Dla mnie nikt sobie ramienia nie masował! Wstąpiło we mnie zło, demon buntu, zwielokrotniona Kornacka. Spotkana koleżanka spytała, co mi jest, bo jakaś jestem mało uśmiechnięta. Inna, niż zwykle. Przyznałam się, zgodnie zresztą z przekonaniem własnym, że czuję się wykorzystana, wyżęta i wyprztykana. Że jestem elementem zagrażającym i że nie jestem już potrzebna. No to nie będę się uśmiechać! Nie będę i już. Żeby skały srały, nie będę!

wtorek, 25 kwietnia 2017

Bieszczadzki sen

Najpiękniejsze są rzeczy najprostsze. Brak deszczu, kiedy się chce pójść w świat. Widok na las i góry, świadomość, że można wyjść i być stosunkowo wolnym - z wiatrem we włosach i takie tam. Kubek grzanego wina wypity w dobrym towarzystwie - no dobra, nie kubek, tylko cała butelka. Ale piłam kubkami, nieśpiesznie. Żadne tam z partytury, na chybcika. Mogłam sobie pozwolić, bo towarzystwo zacne było. Dobrze mi się gadało i równie dobrze mi się milczało. Zasypiałam i budziłam się z przekonaniem, że robię to, co chcę robić. Że jestem na swoim miejscu. Dostałam ogromny ładunek ciepła, zainteresowania i pozytywnych emocji. Czułam się ważna, lepsza taka jakaś. Kornacka ledwie parę razy wystawiła czułki, ale szybko je chowała. Nie miała się do czego przyczepić właściwie. Dobry czas to był.

Pierwszy dzień to podróż. Najpierw pociągiem do Krakowa, potem już samochodem. I testowanie kawy z McDonalda. Stanowczo najlepsza była ta z dworca w Krakowie! Wieczorem butelka grzańca, gadanie i rozpoznawanie terenu. W sobotę pojechaliśmy do Cisnej chcąc odwiedzić Siekierezadę. Niestety, z racji święta była zamknięta. W całej Cisnej otwarta była tylko jedna knajpa! Ale mieli dobre grzane wino, no. Wracając zaliczyliśmy małą pętlę bieszczadzką - widoki niesamowite. Brak tylko jakiegoś miejsca do zatrzymania się i popatrzenia, tak więc widoki jedynie okienne. Nic to. I tak było warto. Aż bolało w oczy, tak było nieprawdopodobnie inaczej. W niedzielę oczy bolały jeszcze bardziej. Wyprawiliśmy się na Bobrowe jeziora. Po drodze salamandra, niebieskie niebo i zielone drzewa, białe zawilce i żółte kaczeńce. Orgia naoczna. Podczas wszystkich tych atrakcji gadania było po kokardki. Śmiało mi się w człowieku do wszystkiego. Do widoków, do atmosfery i do grzanego wina. Moje wewnętrzne dziecko aż przytupywało z radości. I w końcu wisienka na torcie - słoneczny kawałek poniedziałku w Krakowie. Reasumując: i dnie, i noce bieszczadzkie były pełne dobrych chwil. Tak się powinno spędzać wolne dni świąteczne. Może tylko zabrakło brzozy smoleńskiej, ale to się da naprawić. Oczekiwam z niecierpliwością. No.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

niedziela, 26 marca 2017

Jeszcze gdzieś, kiedyś...

Moje tegoroczne urodziny były wyjątkowe. Wymyśliliśmy sobie wyjazd do Kazimierza. Mimo zimna, wiatru i braku słońca to był strzał w dziesiątkę, a nawet w jedenastkę. Mieszkaliśmy w Synagodze Beitenu, właściwie w piwnicy. Dwa małe okienka wychodziły na ulicę prowadzącą na Rynek. Kompletnie nam to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, robiło nastrój, jak diabli. Pokój miał jedną ważną zaletę - bezpośrednie wyjście. Idealne rozwiązanie dla palacza, szczególnie że wszędzie obowiązuje zakaz palenia. Również czarownic.Toteż korzystałam, ile się dało. Przy okazji obserwowałam ruch na Małym Rynku. Schody obok naszego wejścia były chyba jakimś ciągiem komunikacyjnym, bo ludzi tamtędy przechodziło mnóstwo. Z przyjemnością obserwowałam ten ruch kompletnie nie przejmując się strojem, czyli często piżamą. Zdarzyło mi się odbyć kilka konwersacji, czasem tylko wymienić uśmiechy z przechodzącymi, w tym z jednym uroczym psem. 

A propos psa... Na Rynku stoi brązowy posążek psa. Pies ma wyślizgany od dotknięć nos i psi przyrząd prokreacyjny. Nie pamiętam, czego należy dotknąć, żeby mieć szczęście - ja nie dotknęłam niczego, bo mam wszystko, co do szczęścia potrzebne. Ale zrobiłam psu zdjęcie na wiecznej rzeczy pamiątkę. Że tam byłam i że było mi dobrze. Jeszcze nigdy nikt mi nie złożył w taki sposób życzeń urodzinowych, jak tym razem. Szczęście ze mnie w związku z tym unosiło się jak mgła nad jeziorem. Przez cały pobyt mi się unosiło. Tak się mi w człowieku wyluzowało, że postanowiłam się oddać rozrywce wątpliwej z punktu widzenia moralności. Mianowicie postanowiłam się utniutniać grzanym winem. Wypróbowaliśmy jakość takiego wina w dwóch chyba miejscach, aż trafiliśmy na rynkową knajpkę. W ciągu jednego posiedzenia wlałam w siebie trzy albo cztery kubki - straciłam rachubę przy drugim. Przy okazji pogawędziłam sobie z panią podającą, powiedziała mi skąd na Rynku tyle Cyganek. Otóż są w okolicy dwa klany: z Puław i z Opola Lubelskiego. Te z Puław nie mają tu prawa wstępu, podobno czasem odbywają się regularne bitwy. Z jedną z Cyganek, Reginą, zawarliśmy nawet bliższą znajomość. Chciała powróżyć, mówiłam, że sama umiem. Chciała pieniądze na bułkę, zaproponowałam, że jej kupię. W końcu poszłyśmy do sklepu, kupiłam bułki i coś tam jeszcze. Po wyjściu podziękowała mi słowami, że niby niech mnie bóg błogosławi. Nie spytałam który, ale przyznałam się, że nie wierzę w boga. Trochę pogadałyśmy, w końcu dała się namówić, żeby z nami usiąść przy stoliku. Zjadła nawet ciasteczko! Zapaliła z nami, pogadała. I co nam wygarnęła? Że jestem dobrą kobietą, szlachetną nawet. Powiedziała też, że Leon mnie bardzo kocha i że szanuje. No a co miała powiedzieć? Za tyle bułek? Potem poopowiadała o sobie, że ma cukrzycę, piękne córki, wnuki i niedobrych zięciów. Kiedy mówiła o córkach, zapalały jej się gwiazdki dumy w oczach. Kiedy mówiła o zięciach - siekiery. Podzieliłam się z nią sposobem na zięcia, czyli jagodami cisu w bigosie - mam nadzieję, że nie wzięła tego na poważnie. Jakby tego nie potraktowała, zakumplowane jesteśmy po grób. Nie sądzę, żebyśmy się spotkały akurat w Kazimierzu, ale może gdzieś kiedyś? Kto wie? 
Tego samego dnia jakoś po południu poszliśmy do tej samej knajpki, na grzane wino oczywiście. Wypiliśmy tylko po jednym, co pani podająca skwitowała powiedzeniem, że czuje się rozczarowana tak małą ilością. Chyba obiecaliśmy, że wrócimy następnego dnia, ale rano tego dnia następnego pani nie było, a my już wyjeżdżaliśmy. Nic to, może jeszcze gdzieś, kiedyś... 
Cały pobyt był jak przerwa w męczącej podróży, jak odpoczynek wojownika. Czułam się wyjątkowa, odchuchana, dopieszczona i zaopiekowana po kokardy. Aż głupio mi było czegoś chcieć. Tylko jedno się nie udało. Założyłam się z Leonem, że jak ja się dam przekonać do matematyki, to on leci po grzane wino. Nie poleciał, no.








niedziela, 19 marca 2017

Peccata capitalia - avaritia


S. Webster pierścień Chciwość
Chciwość - w dzisiejszym świecie kroczy z pychą w jednym szeregu. A może nawet jest krok przed nią. Remarque uważał chciwość za jeden z filarów społeczeństwa - Filarami ludzkiego społeczeństwa są: chciwość, strach i przekupność. Owidiusz mówił, że w miarę wzrostu bogactw rośnie i chciwość – im więcej kto ma, tym więcej pragnie. Kogo nie spytać, uważa chciwość za coś brzydkiego, niegodnego człowieka. Ale chciwość cudzą. Własna chciwość nazywana jest pragnieniem życia na odpowiednim do zasług poziomie. Każdy prawie uważa, że jego praca, wszystko jedno czy umysłowa, czy fizyczna, zasługuje na odpowiednio wysokie wynagrodzenie. Wyższe, niż innych. I tak się to kręci.